Ship był pisany w relacji platonicznej oraz wszystkie informacje
zawarte w nim są wymyślone przez mnie. Nie siedzę w głowie żadnego mistrza
oraz nie znam ich życia prywatnego. Wszystko jest napisane w celach
humorystycznych i nie ma na celu nikogo obrazić. Nie jestem też Szekspirem
więc mogą pojawiać się błędy gramatyczne, językowe itp itd.
Zapraszam do czytania.•••
Słońce niebezpiecznie zbliżyło się do Ziemi, przyśpieszając rozwój chorób jak i
mutacji. Drzewa tracą szybciej liście, ludzie giną na potęgę. Dziesiątki lat przed
apokalipsom było przeludnienie. Każdy dostał tatuaż z swoim celem. Za zabicie
była wysoka nagroda przez rząd. Zapoczątkowało to codziennie polowanie i
pola śmierci w miastach. Ulice zalewały rzeki krwi niewinnych ludzi. Pare lat
później naukowcy Nasa odkryli anomalie słoneczną która sama wyeliminowała
połowę globu.
Od tych tragicznych wydarzeń minęło 10 lat. Natura przejęła kontrolę nad
opustoszonymi wieżowcami. Krzewy porastały sklepy w których dawniej ludzie
robili zakupy. Jelenie chodziły po ulicach spoglądając na samochody które
kiedyś mogły by je uderzyć. Harmonia zapanowała na nowo w opustoszonych,
betonowych krainach nigdyś zwanych miastami, stolicami czy dzielnicami. Kto z
ludzi przetrwał schował się pod powierzchnią, ukrył z bunkrach lub zaszył w
małym domku pod górami.
•••
Spoglądając z politowaniem na pustą półkę gdzie jeszcze parę dni temu było
trochę puszek jedzenia. Piotr Ziębiński znany również pod ksywą "Dziobak"
doszedł do wniosku, że strzelenie sobie w głowę nie jest jednak tak złym
pomysłem, w porównaniu do spożywania przez kolejne tygodnie puszek z zupą
grochową której z całego serca nienawidził. Zgarnął jedną racje i poszedł do
salonu. Strzelba leżała na ziemi tuż przy połamanym łuku. Rzucił poniszczoną
kurtkę dżinsowa na kanapę a sam rozsiadł się w dużym fotelu. Rozłożył go,
wyciągając nogi przed siebie. Otworzył puszkę i łyżką zaczął zjadać zieloną
oknem.
—Co dalej robimy?— spytał bardziej do siebie niż do nich. Kątem oka wiedział
jak pozostała para rozmawia ze sobą w rogu pokoju. Dłoń futrzaka spoczywała
na udzie drugiego. Śmiali się jakby opowiadali sobie historie z dawnych czasów.
—Staramy się przetrwać— odparł Pirat spoglądając na niego. Mimo, że nie było
żadnej nadzieji w tych słowach. Dziobak poczuł się lepiej. Jakby faktycznie jutro
miało być lepsze. Spokojniejsze.
Wiatr wył przeraźliwie, pozostawiając ciarki na ciele każdego. Ostrzegając nich
przed tym co czekało w ciemności, na zewnątrz i może wśród nich.
KONIEC
papkę. Gdyby mógł zjadłby nawet zatrute mięso byle nie to. Ale śmierć przez
zatrucie pokarmowe brzmiała wyjątkowo żałośnie. Odchylił głowę do tyłu,
ciężko wzdychając. Gdzieś w głębi domu usłyszał trzask. Jakby ktoś siadał na
starym łóżku. Zamknął oczy wyobrażając sobie czyjąś obecności. Czuł, że
zaczyna powoli wariować. 4 lata, 5 miesięcy, 23 dni, 6 godzin, 9 minut i
7...8...9...10....
Od kiedy jego starszy brat stracił życie. Od cholernych 4 lat był zdany na siebie.
Sądził, że pierwszy rok był najgorszy. Teraz wiedział jak bardzo się mylił.
Przytłaczająca samotność była gorsza niż ta (pierzona) grochówka.
Zostawiając sobie trochę tego paskudztwa na później, Dziobak postanowił się
przejść. Musiał wyjść z tego domu, który była za duży i za pusty. Zabrał
strzelbę i kurtkę. Nie zakluczał domu. Tylko on tu mieszkał. Od 3 lat nie wpadł
na nikogo i dzisiaj nie zamierzał tego zmieniać. Zarzucił kaptur na głowę i
wyruszył w głąb dziczy.
•••
Dwa razy spotkał niedźwiedzia, niezliczoną ilość dzika, a o sarnach nie musiał
wspominać. Ale mężczyzna stojący w pupce dla niedźwiedzi, był nowością.
Nie wiedział do końca jak się zachować. Widział jednak, że noga obcego
utknęła w metalowej paszczy, ciężką raniąc ją. On sam siedział na ziemi,
pogodzony z swoim losem. Dziobak od tak dawna nie miał z nikim kontaktu, że
poczuł nagłą potrzebę pomocy mu.
To nie było w jego stylu. Empatia nie była w jego stylu. Zerknął z powrotem na
faceta na przeciwko. Miał na sobie podarte ubrania, stary czarny płaszcz a pod
nim luźną kremową koszule. Najbardziej przykuła jego uwagę szrama ma
twarzy, idąca przez prawe oko. Wyglądał jak postapokaliptyczny pirat.
Wysunął broń bardziej do przodu, robiąc krok. Chciał coś powiedzieć ale słowa
utknęły mu gardle. Po cichu zaczął podchodzić do rannego. Ryk wiatru
przerwał wyczerpującą ciszę budząc ich wszystkie zmysły. Gałązka skrzypnęła
pod ciężkim wojskowym butem Dziobaka.
Mężczyzna odwrócił głowę w jego stronę.
Oboje zamarli.
Chmury zaczęły powoli zakrywać szare niebo, zwiastując nadejście mroku.
—Nie ruszaj się— powiedział Dziobak trochę chropowatym głosem. Sam zdziwił
się jak brzmiał. Dawno tego nie słyszał.
—Wyglądam jakbym miał zamiar— odparł drugi spoglądając na poharataną
nogę. Gdy stanął bliżej mógł zobaczyć jak fatalnie wyglądała. Nie miał pojęcia
jak rozmawiać z człowiekiem. Generalnie nie miał pojęcia jak rozmawiać. Każda
myśl był głupia, bezsensowna, albo idiotyczna.
—Wiesz jak to otworzyć?— odparł ranny po chwili.
—Tak, sam to tu postawiłem— parsknął.
—W plecaku mam racje jedzeniowe, wodę i co tam chcesz— wskazał głową na
drzewo. Pod nim stała plecako podobna torba. Wciąż patrząc na nieznajomego,
poszedł do niej. Ten facet nie kłamał. 4 racje jedzenie, 5 wody, zeszyt, latarka i
inne przedmioty. Spojrzał ponownie na niego. Mimo jak bardzo chciał zostawić
go obojętnie, nie mógł. Chciał spędzić z kimś czas. Porozmawiać. Pobyć z kimś
innym niż on sam.
Jeśli okazałby się psychopatą, zastrzeliłby go. Po z tym to ten gosc jest ranny
nie on. I to on zna dom do którego go zabierze. Plan ułożony w głowie wydawał
mu się całkiem sensowny.
Zarzucił sobie na plecy torbę, pochodząc do mężczyzny. Przeładował broń.
Teraz mógł się dokładnie mu przyjrzeć. Był lekko po trzydziestce, blond włosy z
ciemnymi odrostami sięgały do ramion. Paro tygodniowy zarost pokrywał jego
twarz. Niebieskie oczy wpatrywały się teraz w niego z niepewnością i nutą
nadzieji.
Bez słowa Dziobak wcisnął gdzie trzeba w pułapce. W ułamku sekundy
metalowa paszcza otworzyła się, uwalniając mogę nieznajomego. Odsunął się
celując w niego lufą.
—Zabijesz mnie teraz?— spytał podejrzanie stanowczo. Nie wiedział dla czego
ale głos mężczyzny podobał mu się. Pewnie dlatego, że nie słyszał niczyjego,
głosu poza swoim od dawna. Tak sobie wmawiał.
—A chciałbyś?— wymsknęło mu się. Zanim zdążył naprostować swój sarkazm,
drugi połknął haczyk:
—Chciałbym długi prysznic i by moja noga przestała krzyczeć w agonii.
—Mogę coś zaradzić na to drugie ale najpierw oddaj broń—rozkazał. Starszy
rzucił na ziemie dwa sztylety.
—Wstawaj.
—Chłopie chciałbym...
—Nie pomogę ci bo nie mam pewności, że nie wbijesz mi zaraz kolejnego
sztyletu w ciało— przerwał mu agresywnie.
—Mądrze.
Mężczyzna z trudem podniósł się. Na jego twarzy widniał grymas bólu. Pokazał
wnętrze płaszcza i powoli się odkręcił jako dowód, że jest czysty.
—Dasz radę iść sam, piracie?— drugi spojrzał na niego jak na idiotę, unosząc
brwi.
(Ja pierdole)/Ja niemoge— wymamrotał wiedząc, że musi mu pomóc czy chce
czy nie.
Droga z powrotem do domku była wyczerpująca i przesadnie długa. Ranny
dostał prowizoryczny bandaż by zatamować krwawienie. Został usadzony w
salonie gdy Dziobak biegał po domu w poszukiwaniu jakkichkolwiek leków,
bandaży bądź po prostu apteczki. Znalazł alkohol i inne potrzebne rzeczy,
zgarnął jeszcze łyżkę z drewna z kuchni.
Usiadł na przeciwko, zaczynając powoli ściągać bandaż.
—Będzie bolało jak cholera— powiedział wyciągając butelkę spirytusu.
Mężczyzna zabrał mu ją z ręki. Upił solidnego łyka i oddał. Nie kwestionował
tego, kazał włożyć mu w zęby łyżkę i zabrał się do pracy. Położył dłonie na
gołej łydce, zaczynając polecać. Przez pokój przyszły stłumione krzyki. O dziwo
nie płakał tylko strasznie się krzywił. Gdy oczyścił ranę zaczął zszywać ją.
—Wiesz co robisz?— spytał przez zęby, wyciągając sztuciec.
—Mniej więcej?— odparł starając się brzmieć pewnie. Gdy skończył przemył
jeszcze raną i zabandadzował ją.
—Nie jest za mocno?— lekko zacisnął materiał spoglądając w górę.
—Jest okay— odchylił głowę, ciężko oddychając. Dom ponownie ucichł. Jedynie
skrzypienie dachu od wiatru i uderzających gałęzi, przerywało a bardziej
zaspakajało spokój i pustkę.
—Ile siedziałeś w tej pułapce?— przerwał ciszę która stała się przytłaczająca.
—Dwa dni? Nie mam pojęcia ale nie długo-
—Stary dwa dni to trochę długo— przerwał mu— Oby nie było zakażenia, bo mój
żałosny apap raczej nie pomoże.
—Jakbyś mi tylko dał przeciwbólowe na pare dni. Nie bede już ci głowy
zawracać.
—Możesz zostać. Porozmawiamy o tym kiedy będziesz wychodzić jak będziesz
wstanie chodzić— odparł sięgając po koc. Rzucił mu go a sam rozsiadł się na
dużym fotelu. Sięgnął po książkę leżąco na stoliku i zaczął czytać. Kątem oka
widział jak mężczyzna kładzie się na kanapie pod narzutą którą dostał.
—Nie wiem komu zawdzięczam brak amputacji nogi.
—Dziobak, a ty?— przerwał na chwile czytanie.
—Pio
—Ksywa, nie obchodzi mnie twoje imię— wszedł mu w słowo. Nienawidził tego
co wymyślił rząd i nie obchodziło go czy ten facet jest jego targetem czy nie.
—Nazwałeś mnie wcześniej Piratem więc niech to będzie— na to uśmiechnął się
lekko pod nosem.
—Niech będzie Piracie.
•••
Mieszkanie z kimś było o niebo lepsze niż samemu. Jednak Dziobak zrozumiał
to za późno. Jego towarzysz opuścił domek w lesie dobre trzy doby temu.
Spędzili ze sobą ponad cztery tygodnie. Noga Pirata wyleczyła się niemal
całkowicie więc nie było sensu by zostawał tutaj dłużej. A bardziej Dziobak nie
chciał mówić na głos tego sensu.
Znowu został sam. Dom stał się głuchy, pusty, bez drugiej osoby w nim.
Brakowało porannych rozmów w kuchni, żartów w salonie. Opowiadania historii
z dzieciństwa by zagłuszyć ryki burzy za oknami. Dom znowu stracił ducha.
Racje żywnościowe skończyły się dobę temu. Musiał wyruszać w drogę.
Spakował wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, przerzucił brań przez ramię.
Odwrócił się w drzwiach by ostatni raz spojrzeć na rodzinny mury, pełne
martwych wspomnień. Czasami śnił skrawkami życia przed apokalipsą. Czasami
budził się z krzykiem zalany potem nie wiedząc co się dzieje. Czasami Pirat też
tak miał. Czasami wołali siebie nawzajem prosząc by drugi został. Czasami nie
musieli prosić by drugi to zrobił. Czasami po prostu wiedzieli co robić.
Żaden z nich nie powiedział tego na głos ale cenili swoje towarzystwo. A
rozstanie było ciężkie. Cięższe niż pierwsze spotkanie.
Biorąc głęboki wdech, Dziobak wyszedłem z ganku i uda się w stronę
najbliższego miasto. Z nadzieją, że może gdzieś spotka jedyną osobę jaką
zyskał w tym pożogowisku.
Pusta autostrada przypominała cmentarzysko. Wraki samochodów
porozrzucane po bokach drogi. Które stojące centralnie na środku, sprawiały
poczucie pokoju. Dlaczego ktoś zostawił je w tym miejscu? Może uciekał przed
czymś i benzyny za brakło? Podchodząc bliżej do jednego z pojazdów, Dziobak
mógł zauważyć jak nie ruszone były niektóre z nich. Za to znaczną większość
pokrywała tona rdzy, brudu oraz pnączy.
Gdy robił kolejny krok, prawie powalił go odór dobiegający z starego rozbitego
camaro. Chcąc nie chcą odwrócił się w jego stronę. Na przednim siedzeniu
siedział człowiek, a bardziej jego szczątki. Ciało już dawno poddało się
procesowi rozkładu, capiąc niemiłosiernie.
Dziobak od razu odwrócił wzrok starając powstrzymać odruchy wymiotne.
Ruszył dalej starając się wyprzeć to z pamięci. Słońce ciężko wysiało na jego
głową gdy pokonywał kolejne kilometry. Po trzeciej godzinie marszu zaczął
zastanawiać jak odpalić któryś z tych pojazdów. W oko wpadł mu dwu drzwiowy
ford f-150. Bordowy lakier mienił się w świetle, wołając do siebie. Jego ojciec
miał taki tylko, że niebieskie. Podszedł do niego od tyłu upewniając się, że jest
pusty. Pociągnął za klamkę. Otwarte. Szybko wszedł do środka i gdy zobaczył,
że kluczyki są w stacyjne chciał zacząć krzyczeć ze szczęścia. Czy potrafił
prowadzić samochód? Oczywiście, że nie. Ale czy do go powstrzyma.
Prawdopobnie.
Po wielu próbach odpalenie Krowy, w końcu silnik zawył budząc do życia
pozostałe części machiny. Bak był w 2/3 pełny, więc można powiedzieć że
wygrał życie. Pocisnął pedał gazu pod impulsem adrenaliny i bydle ruszyło. Trzy
metry dalek zatrzymało się w hukiem, gdyż trzeba było bieg zmienić. Dziobak
coś przez stawił w skrzyni biegów i jechał dalej. Gaz. Stop. Gaz. Stop. Stop.
Gaz. Stop.
Sarna pasąca się na polu obok aż podniosła wzrok by zobaczyć co to toczy się
przez drogę. Dziobak (za cholere)/ w ogóle nie wiedział do robi. Po piętnastu
kilometrach zatrzymał się opierając głowę o kierownice. To nie miało sensu.
Marnował tylko paliwo.
Nie wiedział jak długo siedział pogrążony w swoich myślach dopóki ktoś nie
obudził go. A bardziej pukanie w szybę. Podskoczył do góry gwałtownie
sięgając po broń. Nieznajomy zaczął się śmiać. Odwrócił się by zobaczyć
znajomą twarz.
—(Ja pierdole) Pirat— powiedział próbując opanować mały zawał serca jaki
dostał pare sekund wcześniej. Opuścił okno by porozmawiać z nim.
—Usłyszałem hałas na drodze i postanowiłem to sprawdzić— skrzyżował swoje
przedramiona na szybie opierając się na nich —Niezłą furę wyrwałeś— oznajmił
szczerząc się. Dziobak ponownie oparł głowę na kierownicy trąbiąc
przypadkowo.
—Nie gadaj nic nawet, bez prawo jazdy jest bezużyteczna— westchnął
zrezygnowany. Odwrócił głowę by spojrzeć na Pirata.
—Wysiadaj— rzucił otwierając drzwi.
—Co?
—Wyłaź— wręcz wyciągnął go na zewnątrz, trzymając za ramie. Z lekkimi
problemami zamienili się miejscami. Po chwili zrozumiał o co mu chodziło. Był
zbyt przejęty faktem, że znowu go spotkał by chwilowo myśleć racjonalnie.
Szybko wsiadł na miejsce pasażera, spoglądają w bok. Mężczyzna zmienił biegi,
zrywając samochód. Silnik ponownie zawył jednak teraz w właściwy sposób.
Pirat definitywnie wiedział co robił. Potrafił prowadzić i lubił to. Przez wybitą
tylnią szybę czuli pęd wiatru. Jechali przez jakiś czas w ciszy która z każdą
chwilą robiła się coraz bardziej przytłaczająca. Pirat pewnie podzielał jego
przeczucia, włączając jedną ręką radio a bardziej płytę która była w
odtwarzaczu. Zaczął bębnić rytm rękoma w kierownice.
—Wieczorem przed mym domem...—nucił pod nosem kierowca.
—...wystawię ekran i wyświetlę film—dołączył się po chwili.
—Coś o mnie i o tobie, będę leczył chore sąsiadów....— zaśpiewali razem jednak
coś Dziobakowi nie grało.
—Na końcu jest "sny" nie "psy"— powiedział patrząc na niego wymownie.
—Od zawsze śpiewałem "psy"—odparł podnosząc ręke z kierownicy.
—Dlaczego ktoś miałby leczyć psy, gdy to romantyczna piosenka?
—Nie wiem, ja bym leczyć psy gdyby były chore. Miałem kiedyś owczarka
niemieckiego— zaczął. Przez całą drogę rozmawiali. Najpierw o psach i
zwierzętach jakie mieli. Pirat opowiadał o swoim owczarku. Jeździł z nią do lasu
i na pola. Żyli w mieszkaniu w centrum miasta dlatego gdy miał chodź trochę
wolnego czasu, zabierał samochód i razem gdzieś jechali. Dziobak zaczął
zastanawiać się jak mężczyzna prowadził z mieście. Gdzie pracował i jak
wyglądał bez szramy na oku.
Pirat bardzo ekspresyjnie opowiadał o wszystkim. Gestykulował rękoma często
spoglądając na niego. Uśmiechając się i jakby wciągając go w swoje historie.
Rzucał czasami "Pokochałbyś..." "Szkoda że nie widziałeś" albo "Musimy
kiedyś..."
Potem przeszli na tematy rodzinne. Dziobak opowiedział o tym jak jego rodzice
zostali zastrzelenie przez kogoś kto na nich polował a potem o mieszkaniu z
bratem w lesie. Drugi uważnie słuchał wszystkiego, prowadząc jedną ręką. Co
jakiś czas dopowiadał ale przeważnie nie przerywał.
Gdy zaczęli wjeżdżać na obrzeża miasta zmienili temat. Dziobak dumał nad tym
gdzie mogli by poszukać jedzenia, patrząc ciągle na mapę, którą znalazł w
schowku.
Podniósł wzrok z nas papiery gdy samochód zaczął zwalniać.
—Paliwo się kończy?— spytał odruchowo. Pirat tylko wskazał głową na pobocze.
Jedna osoba siedziała przy krzakach.
Spojrzał na drogę. Ktoś stał na niej, pare metrów od nich. Szybko chwycił za
kierownice, gwałtownie skręcając. Wbiliby się w barierki gdy Pirat nie
naprostował samochodu.
—Krzycz a nie skręcasz gdy ja prowadzę!— wydarł się na niego, gwałtownie
zatrzymując pickupu.
—Kto tam (kurwa) stał! Gdybyś patrzy na drogę to byś widział!— odgryzł się
wskazując na postać. Oboje cieżko oddychali tego przypływu emocji. Spojrzeli
po chwili na siebie myśląc co zrobić.
Osoba zaczęła zbliżać się do nich.
—Hey guys!! Ale macie furę, chcecie nas może podrzucić do miasta na pace?!—
krzyknął. Nosił okulary i duże rozszerzane spodnie, bordowy szal pasował do
nich. Przy pasku miał przypięty pokrowiec bez pistoletu.
—Wydaje się podejrzany— wyszeptał Dziobak.
—Totalnie ale chyba nie jest uzbrojony— odparł otwierając okno. Młodszy
sięgnął po strzelne i przeładował ją.
—Kim jesteś…cie?— Pirat spojrzał najpierw na niższego a potem na siedzącego
w krzakach.
—Jak podrzucicie nas to się dowiecie. Mój kolega zrobił coś sobie w stopę i nie
może iść— powiedział podejrzanie entuzjastycznym tonem.
—Co będziemy mieć z tego?— krzyknął Dziobak by facet napewno go usłyszał.
Nachylił się bardziej w stronę okna by słyszeć odpowiedzi, opierając rękę o
drzwi kierowcy.
—Znany to miasto i wiemy gdzie są racje poukrywane. Wyglądacie na takich
którzy potrzebują jedzenia.
—Mamy się teraz obrazić?— wymamrotał do Dziobaka.
—Ta— odpadł mu— Udowodnij!— zwrócił się już do nieznajomego. Ten podał mu
skrócony plan miasta. Pirat szybko sięgnął po mapę i zaczął sprawdzać co
mówi.
—Nie kłamie— spojrzał na swojego towarzysza który był tak wyciągnięty przez
samochód, że prawie leżał.
—Bierzemy ich?— spytał. Po chwili zdali sobie sprawę jak blisko byli. Dziobka
prawie opierał się o klatkę piersiową Pirata gdy ten mógł wręcz usłyszeć jego
oddech.
—Możemy. Jak zaczną fikać, wywróć samochód. Oni będą na pace, nie my—
odwrócił głowę w jego stronę co wywołało lekki uśmiech na twarzy Pirata.
Dziobak z powrotem usiadł na swoim miejscu jednak by nie upaść podparł się
przez chwile o uda drugiego, kładąc na nim rękę. Oboje zignorowali ten gest. A
bardziej próbowali.
Starszy ruszył samochodem i podjechał do nieznajomego.
—Weźmiemy was ale macie oddać nam całą broń— powiedział stanowczo
kierowca.
—Super, nie mam niczego. Futrzak chodź tu! Mamy podwózkę.
Wezwany mężczyzna przykuśtykał do samochodu. Był dość wysoki. Futro które
nosił na sobie od razu przykuło ich uwagę.
Niższy z ich dwójki otworzył bagażnik i wsiedli do środka.
—Dawaj broń— powiedział Dziobak celując Futrzaka. Ten podniósł ręce
pokazując płaszcz w którym nic nie było.
—Stary zlizuj gacie! Nikt nie chce was tu zabić— rzucił okularnik.
Zaczął zastanawiać się jak ten gość był tak wyluzowany gdy do jego przyjaciela
celowano w broni.
—Dziobak uspokój się, są niegroźni— kierowca położył mu dłoń na ramieniu.
Przewrócił oczami i odłożył broń.
—Dziękuję Pepe Panie Dziobaku. A twój partner to Dundersztyc?
Teraz żałował, że opuścił tą broń.
—Tak właściwie to Pirat a ty to....?
—Zed. Na tym rondzie co będzie, skręćcie w lewo a potem wjedźcie w ulice
Slayową— poinstruował go.
Nie ufał żadnemu z nich i nie rozumiał dlaczego Pirat był taki spokojny
względem nich.
—Jak rozwaliłeś sobie stopę?— kierowca zwrócił się do tyłu.
—Nadepnąłem na gwóźdź. Musiały leżeć porozrzucane po drodze. Przebiło
stopę na wylot— odparł. Brzmiało okropnie ale przypomniał sobie jak noga
Pirata wyglądała jeszcze miesiąc temu. Ciągle był w szoku jak ładnie się
zagoiła. Utykał teraz na nią lekko ale to było lepsze niż śmierć w lesie.
—Skąd w ogóle te ksywki. Brzmią bardzo egzotycznie— zaczął nagle Zed.
—Lubie Dziobaki po prostu— powiedział beznamiętnie. Nagle stracił ochotę na
rozmowę.
—Nie wiem szczerze mówiąc. Dziobak nazwał mnie raz Piratem gdy się
pierwszy raz spotkaliśmy i tak zostało— oznajmił spoglądając na nowych
towarzysz w lusterku.
—Miałeś taki płaszcz i koszule to pewnie przez to— chcąc nie chcą dołączył do
rozmowy patrząc za okno. Wraki budynków i opuszczonych parkingów migały
gdy je mijali. Jedynym dźwiękiem był szepczący wiatr i ciężkie opony sunące po
popękanym betonie. Spojrzał w górę. Ciemne burzowe chmury zaczęły zbierać
się by zasiać spustoszenie w niebie. Mieli miej niż 30 minut do ulewy.
Skręcili na rondzie i jechali według wskazówek Zeda.
Zatrzymali się przy dużym rozwalonym budynku. Prawdopobnie starej galerii.
Okna już dawno zostały wybite jadnak grube mury wytrzymały wszelką pogodę.
Wysiadając z samochodu na brudnym, porośniętym mchem bruku zaczęły
pojawiać się ciemne kropki. Cała czwórka ruszyła do budynku, ukrytego między
kamienicami. W środku panuje chaos jednak nie tak wielki jak Dziobak mógłby
się spodziewać. Papiery oraz fragmenty mebli pokrywają podłogę. Na ścianach
widnieją różne malowidła oraz napisy zostawione jako przestrogę. Zapach
stęchlizny i wilgoci spowija wszystkie pomieszczenia. Na zewnątrz lekka mgła
ogarnęła większą cześć widoczności.
Zed kierował się na dalekie tyły budynku. Gdy przeszukali prawie całe
magazyny, udali się po starych murowanych schodach. Razem z Piratem
pomogli Futrzakowi wejść na górę, co zajęło chwile.
—Częstujecie się panowie— powiedział entuzjastycznie. Weszli na zaplecze
jednego z małych sklepów spożywczych. Na półkach stało sporo zup i fasolki
po bretońsku. Jakieś sucharki oraz inne racje żywnościowe. Butelek z wodą też
nie zabrakło.
Każdy z nich napełniło plecaki do pełna a potem rozbili obóz by odpocząć.
Dziobak teraz dopiero poczuł jak bardzo zmęczony był. Rozwinął śpiwór obok
Pirata i zaczął jeść paskudną grochówkę która nie była aż taka zła. Zed opatrzał
nogę rannego co jakiś czas pytając, jak się czuje i czy napewno niczego nie
potrzebuje. Ciężkie krople deszczu waliły o dach budynku, zagłuszając
cokolwiek co mogłoby się dziać ma dole. Zimnawe powietrze zaczynało
wlatywać do środka z poszczególnych dziur. Gdzieś w innym pokoju sufit
przeciekła. Kap, kap, kap, kap. Może w pomieszczeniu na przeciwko nich
szczury walczyły o jedzenie? A może te dźwięki to tylko huragan szalejący za oknem.
—Co dalej robimy?— spytał bardziej do siebie niż do nich. Kątem oka wiedział
jak pozostała para rozmawia ze sobą w rogu pokoju. Dłoń futrzaka spoczywała
na udzie drugiego. Śmiali się jakby opowiadali sobie historie z dawnych czasów.
—Staramy się przetrwać— odparł Pirat spoglądając na niego. Mimo, że nie było
żadnej nadzieji w tych słowach. Dziobak poczuł się lepiej. Jakby faktycznie jutro
miało być lepsze. Spokojniejsze.
Wiatr wył przeraźliwie, pozostawiając ciarki na ciele każdego. Ostrzegając nich
przed tym co czekało w ciemności, na zewnątrz i może wśród nich.
KONIEC