04. Udawanie.

273 20 11
                                    

XAVIER

Siedzę w swoim gabinecie, a dym wydobywa się spomiędzy moich ust, łaskocząc podniebienie.

Za chwilę mam spotkanie z ojcem. Zapowiedział, że chce zapoznać się z raportami sprzedaży i inną papierologią, ale wątpię, że to jego główny powód wizyty w Chicago. Swoją bazę ma w Springfield. Nie sądzę, aby przebył tyle mil po coś, co mogłem wysłać mu faksem.

Zamyślony rozglądam się po pomieszczeniu. Obrzydliwy minimalizm. Ten kto to projektował, nie miał chyba, kurwa, oczu.

Ostatni raz zaciągam się papierosem, po czym rozcieram żarzącą się końcówkę o szklaną popielniczkę, stojącą na biurku.

Wskazówki czarnego zegara wskazują dwie minuty przed dziesiątą. Zaraz tu będzie. On nigdy się nie spóźnia. Zawsze jest na czas.

Podchodzę do okna, z którego rozciąga się panorama tego obrzydliwego miasta. Sięgam ku szyi i poluzowuję krawat. Mam wrażenie, że za mocno zaciska się na moim gardle.

Gdy niedługo potem, drzwi otwierają się, a za moimi plecami rozbrzmiewa donośny głos Damiena Westa, biorę ostatni głęboki wdech i przybieram na twarz maskę obojętności, stając twarzą w twarz z moim ojcem. Człowiekiem, którego sama obecność budzi we mnie niepohamowane pokłady nienawiści. Staję przed moim katem.

Tutaj nie ma miejsca na okazywanie czegokolwiek poza posłuszeństwem.

– Ojcze – Chylę głowę w jego kierunku – jak zawsze punktualny. Jak minęła podróż?

Uśmiecha się sztucznie. Lustruję go wzrokiem. Nie zamierza nawet wyjąć rąk z kieszeni. Okazuje mi tym brak szacunku.

– Witaj, synu. Usiądź. Nie mam czasu na zbędne rozmowy.

Kto by pomyślał?

Przygląda mi się, szuka choćby cienia oznaki nieposłuszeństwa. Ale jej nie znajdzie.

Wskazuje ręką fotel, gdy sam siada na miejscu dla gości. Rozpina guzik swojej marynarki, a z kieszeni wyciąga włoskie cygaro i podpala końcówkę.

Spełniam jego polecenie.

Siedzimy teraz naprzeciwko siebie i udajemy, że wszystko gra. Czy był kiedyś taki moment, że nie musieliśmy udawać?

– Zapewne domyślasz się, że nie jestem tutaj dla jakichś gównianych papierów – rzuca, śmiejąc się przy tym krótko, ale donośnie. Dokładnie tak, jak wtedy, gdy lał naszą matkę, a swoją żonę.

– Zatem dlaczego mam zaszczyt gościć cię w swoich progach? – mówiąc to, zaciskam dłonie w pięści pod stołem, siląc się na opanowany ton. Żaden mięsień na mojej twarzy nie może teraz drgnąć.

– Nie mogę przyjechać do mojej firmy bez powodu? – donośnie akcentuje słowo "mojej".

Pierwszy błąd.

Stary skurwiel zaciąga się cygarem, po czym wypuszcza dym w moją twarz. Kiwam nieznacznie głową, dając mu znać, że zrozumiałem, co chciał mi przez to powiedzieć.

Prawa do tej firmy przechodzą na mnie dopiero po jego śmierci. A skoro jeszcze żyje... Nic tak naprawdę nie jest moje.

Równie dobrze mógłbym się spakować i wyjechać jeszcze dzisiaj. Ta firma i tak gówno dla mnie znaczy. Dla niego zresztą też.

To tylko element przedstawienia. Jest tylko jedno "ale". Gdybym zdecydował się na ucieczkę, on i tak by mnie znalazł. A wtedy zostałaby ze mnie jedynie głową wbita na pal.

– Ludzie Wyatta zajebali nam cały towar. Całe dziesięć milionów dolarów w czystej kokainie.

Przełykam ślinę, kiedy to słyszę. Ledwo przechodzi mi przez gardło. Spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego.

Lie for me | 18+ | W trakcieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz