Rozdział 24

11 2 1
                                    

– Nie mam pojęcia, co to jest.

Ulfas Myrdhi, podstarzały cywilny uzdrowiciel i przy okazji najlepszy spec od mikstur, jakiego można było znaleźć w okolicach Havre, początkowo nie dawał po sobie znać śladu zmęczenia. Choć dwóch wojskowych praktycznie siłą wyciągnęło go z łóżka, gdzie odsypiał noc spędzoną w miejskim szpitalu, wypełnionym potrzebującymi po kolejnym ataku nieuchwytnej bandy Creończyków, choć ciało wciąż drżało mu nieco po szaleńczym locie na grzbiecie smoka niosącego go na miejsce rzezi w górach, choć sam smok ledwie paręnaście metrów dalej z trudem rozprostowywał targane skurczami skrzydła, mężczyzna o ogromnych wąsach, zawadiacko zawiniętych na końcach, nie dał się posadzić na przytarganym nie wiadomo skąd krześle, nie przyjął nawet kubka z naprędce zaparzoną herbatą – od razu pędem ruszył w stronę drewnianej chaty i zajął się oglądaniem zgromadzonych w niej specyfików. Razem ze zmęczonymi oficerami we wciąż pokrytych krwią zbrojach opisywał wypełnione ingrediencjami słoje, troskliwie owijał je szarpiami i pakował w sakwy, pilnując, aby nic się nie zniszczyło. Brak snu i zbyt forsowna jak dla kogoś w jego szacownym wieku podróż pobruździły jego twarz i zgasiły blask w jasnych oczach, dopiero gdy przyszła pora na weryfikację i pakowanie zgromadzonych w rogu składu fiolek z półpłynną, konsystencją przypominającą śluz zawartością.

– Nic panu nie świta? – Mardr, po którym gołym okiem widać było, iż najchętniej położyłby się spać natychmiast, dokładnie tu, gdzie właśnie stał, nie zmywając nawet z twarzy brązowiejących kropli, brzmiał na wprost zrozpaczonego tą konstatacją. Im więcej wątpliwości i rozmyślań, tym odleglejszy zdawał się zasłużony odpoczynek...

– Jeśli miałbym zgadywać, uznałbym to za substancję pochodzenia sztucznego. – Ulfas jeszcze raz uniósł fiolkę w stronę prześwitującego między chmurami słońca. Wzruszył wreszcie ramionami i przekazał ją Kriggsowi, uśmiechając się przepraszająco. – Nie jestem pewien, czy powinniście, panowie, to ze sobą zabierać. Nie wiemy, jak ta substancja się zachowuje.

– Może być nasycona bluźnierczą magią. – Mardr splunął przez lewe ramię i złożył palce w geście odpędzającym złe moce. – Dopomóż, szlachetny Arshurze...

Kriggs obrócił fiolkę w palcach. Zmrużył oczy, wpatrując się w przedziwną ciecz. Była piękna – soczyście turkusowa, skrząca się miliardami przypominających brokat drobin, wyłapujących każdą najdrobniejszą cząsteczkę światła i odbijających ją tęczowymi refleksami. Przyjemnie gęsta, choć nie oblepiająca szklanych ścian naczynia, wydawała się... chłodna. Przyjemna, kojąca, niczym najlepszy kompres na sparzoną skórę.

Magia? Nie, nie wyczuwał jej. Zwykłe szkło nie zdołałoby całkowicie stłumić dobrego zaklęcia, a rozpoznałby bez większego trudu, gdyby na naczynie został nałożony urok.

Igri parsknęła mu nad ramieniem.

– Chcesz zobaczyć? – Odwrócił się, wyciągnął w jej stronę dłoń z fiolką. – Nie bój się, spójrz.

Choć początkowo odsunęła się na bezpieczną odległość, zaraz ponownie się zbliżyła, wyciągając łeb na smukłej szyi. Chwilę wpatrywała się w ciecz, mrużąc lekko ślepia. Gdy mężczyzna poruszył dłonią i gwieździste drobiny znowu wprawiły się w ruch, kocie źrenice rozszerzyły się gwałtownie, uszy drgnęły, lecz nie cofnęła się już. Rozwidlony język w skupieniu posmakował powietrze, nozdrza się poruszyły...

Wojownik i uzdrowiciel przyglądali im się w skupieniu.

– Wiesz, co to jest? – spytał cicho.

Igri łypnęła na niego, westchnęła... Nie powiedziała nic. Uniosła się z powrotem i odeszła na dwa kroki, nie spuszczając wprawdzie z nich wzroku, lecz straciwszy większość zainteresowania. Pozornie, bo jedynie ktoś pozbawiony oczu nie zauważyłby drgającego czubka jej ogona i napiętych mięśni grzbietu, lecz na tyle stanowczo, że nie sposób było się z tym kłócić.

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz