Na śmierć składa się wiele czynników. Cierpienie jak i satysfakcja, że już wszystko za tobą i los prowadzi cię w nieskończoną ciemność. Wszystkie plany na siebie przepadają, ustępując bezkresnej pustce. Ból powoli ustępuje a oddech spowalnia tylko po to, by zaraz zagasnąć. Mętlik w głowie zastępowany jest monotonną kreską niby brak pulsu na śmiesznej maszynie. Komputerek przestaje pikać w nierównym tempie i zastaje cisza. Strach zastępuje bezkresny spokój. A wtedy bierzesz popcorn w dłoń i colę w drugą i zaczynasz oglądać swoje pełne emocji życie. Strach, miłość, szczęście. Ból, żal, troska. Spełnienie i brak spełnienia. Wrzask i cisza. Wszystko.
Gdy odchodziłam czułam szczęście. W końcu nadchodzą napisy filmu zwanego moim życiem. Oglądam nazwiska pierwszoplanowych aktorów jak i trzecioplanowych statystów. Widzę imiona twórców przedsięwzięcia.
Na początku była to tylko dwójka ludzi, którzy zostali spleceni przez los. Nie miłosierny los. Zakochali się w sobie, podobno, potem się zaczął drugi film. I trzeci. Ten mój.
Przy narodzinach nie czujesz nic. Nie komunikujesz nic. Potem następuje pierwsza emocja. Druga. I tak dalej, aż po kilku latach zaczynasz je rozumieć. W miarę upływu czasu. W miarę tykania wskazówek zegara.
Ta historia się nie zacznie od początku. Zacznie się w tym jednym momencie. Tym jednym, w którym pierwszy raz spotkałam się ze śmiercią.
Twarzą w twarz.