Rodział I

5.9K 355 35
                                    

Obudził mnie dźwięk budzika o 7:40 z przeszywającym bólem głowy,

więc postanowiłem zdrzemnąć się jeszcze na jakieś dwie minutki.
A może dwie godziny.. zresztą co to za różnica? czegokolwiek bym nie zrobił i tak będę niewyspany i humorzasty przez cały etap dnia.
- Wstawaj, Cov! dzisiaj wielki dzień - oświadczył mi mój koleżka Elric z łóżka niżej.
Wygramoliłem się spod dwóch koców i rozpocząłem moje jakże niezwykłe i fascynujące schodzenie po cholernie twardych, metalowych stopniach drabinki.
- Olśnij mnie, Johnson, bo nie do końca wiem, o czym mówisz - zwróciłem się do niego.
- O 10:00 przyjeżdżają świeżynki, zapomniałeś? - powiedział z uśmiechem, ukazując mi przy tym wszystkie krzywe zęby, jakie posiadał.

Choć coś grubo mi się zdaje, że posiadał tylko takie.
Ale dopiero po chwili zorientowałem się, o co dokładnie mu chodzi.
Jeśli normalni ludzie są ''niemrawi'' po przebudzeniu, to ja jestem jakimś zombie w objęciach Morfeusza.
- Totalnie zapomniałem. Chociaż mam to wszystko gdzieś, a nowi oznaczają tylko mniej wolnego miejsca w pokoju.
Dzieliliśmy z Elrikiem skromny, czteroosobowy pokój z dwoma piętrowymi łóżkami (żaden z nas nie chciał spać na dole,więc jeden wbił się na lewą górę, a drugi na prawą), małą biblioteczką,
wspólną, obszerną szafą i jednym, niedużych wielkości oknem.
Dwa wolne miejsca na materacach pozostawały nienaruszone. Aż do teraz.

Wziąłem poranny prysznic pod zimną wodą, przebiegłem dwa kółka wokół budynku (naprawdę dużego budynku), przejrzałem garstkę z moich tandetnych romansideł i udałem się na posiłek wraz z Elrikiem, który rzecz jasna nie śmiałby powstrzymać się od dłubania w nosie przez całą drogę.
Podczas śniadania rozmawialiśmy o nauce. Byliśmy jednymi z nielicznych, którzy postanowili kontynuować swoją licealną edukację.
Choć martwiłem się, czy ze swoimi ocenami Elric da radę choćby do końca roku. 

Inni preferowali uprawianie sportu w czasie zajęć, opalanie się na naszej naturalnej plaży
(oczywiście w ciepłe dni, bo nieraz było tak zimno, że połowa chłopaków protestowała przeciwko codziennej podwórkowej musztrze pod pretekstem obawy przed 'odmrożeniem cennego dydka') lub też zajmowanie się innymi, często nieistotnymi rzeczami. 

Jedzenie i napoje najczęściej przesyłała nam władza miasta, ale w razie rzadkiej awarii 'windy' nasi opiekunowie dostawali się do Chicago tunelem. Z Urbu czerpaliśmy również czyste powietrze, elektryczność oraz wodę. Mimo, że żyliśmy w XXI wieku nowoczesne technologie nadal mnie zaskakiwały. Tę jedną wymyślił dowódca naszej cywilizacji.

- Widzisz się dzisiaj z ojcem? - spytał El, przegryzając bułkę z sezamem i dżemem brzoskwiniowym.
- Jeśli go spotkam, tak. W każdym razie nie uśmiecha mi się pocieszne poszukiwanie go.
Przytaknął i kontynuował łapczywe zajadanie się. Po chwili usłyszeliśmy alarm i znajomy, komputerowy głos przez radiowęzeł:
- Baczność! nadchodzi dowódca! powtarzam! baczność! nadchodzi dowódca! Cover Lynch proszony o przejście do biura Najwyższego. Bez odbioru.
Mogłem się tego domyślić. Z kwaśną miną, tęgim krokiem ruszyłem ku drzwiom stołówkowym.. zwykle wydawało mi się, że były naprawdę daleko od naszego stolika.
Teraz minął ledwie ułamek sekundy, a znalazłem się na wyciągnięcie ręki od klamki.
Racja. Nadchodzi MÓJ PIEPRZNIĘTY OJCIEC DOWÓDCA- pomyślałem i trzasnąłem drzwiami najgłośniej, jak tylko umiałem, nie zważając na chichoty i szepty kolegów.
''Powodzenia'' - udało mi się jeszcze wyczytać z ust jedynego przyjaciela.

Po półgodzinnej drodze przebytej tip-topowymi kroczkami w końcu dotarłem pod biuro ojca.
- Wejść - odpowiedział dojrzały głos, zachrypnięty od zbyt dużej ilości papierosów i cygar.
Wszedłem więc. Siedział na swoim wielkim, skórzanym fotelu, opierając o biurko nogi zaopatrzone w najwyższej klasy wypolerowane półbuty ze skóry krokodyla. Rzygać mi się chciało na jego widok.
- Witam synku, stęskniłem się za tobą! jak nauka?

AkrylionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz