Rozdział 47

40 2 0
                                    


Harry coraz lepiej radził sobie ze swoją małą obsesją, która z czasem zaczęła urastać do rangi choroby. Jego myśli krążyły w nieprzerwanym obłędzie wokół lawendowych włosów, zielonych oczu i sposobu chodzenia Rosemary. Jej swetrów, koszulek i torebek, których miała kilka, ale najbardziej starała się lubić tę siwą, na którą oszczędzała przez trzy miesiące. Za śmiechem i dźwiękiem jej głosu, od kiedy na przytulnym zapleczu klubu śpiewali razem. Zasypiał trzymając w ręce telefon, wciąż wykręcał numer Rosemary tylko po to, by po raz kolejny zdać sobie sprawę, że nie ma odwagi zadzwonić, bo boi się kolejnego odrzucenia. Choć na początku żarliwie, niemal z bogobojną wiarą wmawiał sobie, że po prostu da jej czas i nie będzie się narzucał, nie mógł się dłużej oszukiwać. Początkowe poczucie winy względem Louis'a zastąpił jedynie strach przed tym, że jedyna dziewczyna, która go interesuje, da mu kosza. Nie miał cienia wątpliwości, że był beznadziejnym kumplem i zazwyczaj mieszał ludziom w głowach tylko po to, by później móc się z nimi zabawić i odstawić w kąt niczym starą zabawkę, obserwując jak zdezorientowani wiją się w uczuciu niczym muchy w lepiącej się pajęczynie. Skąd mógł jednak spodziewać się, że nawet nie próbując swojej gry, sam stanie się jej ofiarą? Teraz wszystkie maksymy mówiące, że to, co dajemy innym zawsze do nas wraca, zaczęły mieć sens. Czuł w piersi dziurę, z pulsującym od przepływającej krwi sercem, które teraz stało się podatne na wszystkie emocje, których zawsze unikał. Dni stały się puste i nijakie, a on starając się unikać nudnego moralizowania Niall'a, który przecież chciał dobrze, znikał rano, a pojawiał się w mieszkaniu dopiero późnym wieczorem. Włóczył się po mieście doskonale świadomy faktu, że nie ma dokąd pójść i to właśnie brak miejsca, w którym mógłby się schronić, bolał go najbardziej. Chcąc nie chcąc, coraz częściej zachodził z przypadku, lub też intencjonalnie do galerii Madame Lefay, z którą prowadził długie rozmowy. Wciąż nie mógł wyjść z podziwu dla tej wysokiej i szczupłej blondynki, która pomimo artystycznego usposobienia, wbrew pozorom nie była wariatką, a wręcz przeciwnie – wykazywała niebywały pragmatyzm w kwestii wszelkich życiowych spraw. A on... zdał sobie sprawę z własnej niedojrzałości. Mówił o sytuacji, w jakiej się znajdował jako o historii „przyjaciela", który nieintencjonalnie, a tak naprawdę trochę intencjonalnie zakochał się w dziewczynie swojego współlokatora i jednocześnie najlepszego kumpla. Vera doskonale wiedziała, że mówi o sobie, a jednak nie kazała mu opuszczać tej nikłej, niemal efemerycznej sfery komfortu, na jaką mógł sobie pozwolić w zaistniałej sytuacji. Słuchała go, rozwiewała wszelkie jego wątpliwości, a czasem chcąc oderwać chłopaka od zbytniego zmartwienia, opowiadała mu o obrazach, nad którymi pracuje. Czasem wychodziła z gabinetu porozmawiać z klientami, i choć na co dzień galerii nie odwiedzały tłumy, od czasu do czasu przychodził upragniony kupiec i zabierał ze sobą kilka, wartych spore pieniądze obrazów. Dni mijały mu dającą się znieść rutyną, która w jakiś sposób ukajała jego nerwy, a nawet mógłby rzec, że zaczął czuć do kobiety zahaczającą o przyjaźń dozę sympatii. Zastanawiał się też, dlaczego właściwie go słuchała. Nie miała obowiązku tego robić. Może w pewien sposób chciała urozmaicić swoją nudną codzienność, a z drugiej strony świadomość, że jego problemy mogły ją interesować sprawiały, że czuł się nieswojo, bo dotąd nikomu nie powierzał swoich najskrytszych tajemnic. Był otwarty i towarzyski, lecz swoje wnętrze zawsze pozostawiał jedynie dla siebie. Jednego z takich deszczowych, ponurych i zupełnie nieatrakcyjnych majowych dni, spędził czas w galerii Very Lefay aż do wieczora. Słońce zachodziło pozostawiając zachmurzone niebo jako nużąco szarą, nie będącą obietnicą niczego dobrego pokrywę. Urwanie chmury mogło nastąpić w każdej chwili, zalewając miasto ostrym niczym miliony małych, spadających z nieba igiełek deszczem, przenikającym swoim zimnem do szpiku kości. Pożegnawszy się z Verą przytulił ją mocno, gdy zaczęło docierać do niego, jak wiele jej zawdzięcza. Wyszli razem z galerii, a kobieta mówiąc mu, by na nią nie czekał, zaczęła szperać w torebce w poszukiwaniu kluczy. Założywszy kaptur kurtki, Harry szedł walcząc w silnym, wypełniającym ogrodzone wieżowcami uliczki wiatrem, po czym schował ręce w kieszeni pogrążając się w zamyśleniu. Całe jego życie wydało mu się marną grą, z marnym scenariuszem, w którym jak marionetka wypełnia jedynie czyjeś rozkazy. Przez cały czas do tej pory sądził, że może mieć wszystko, osiągnąć każdy sukces, zdobyć każdą dziewczynę absolutnie bez żadnego wysiłku i ani razu w to nie zwątpił. Aż do momentu, kiedy naprawdę zaczęło mu zależeć. Kroczył więc ulicami z miną równie zachmurzona jak samo niebo, nie bacząc na ludzi i nie oglądając się za siebie ani na boki. Nie zważając również na względy bezpieczeństwa, znalazłszy się blisko swojego apartamentowca, skręcił w zupełnie przeciwną stronę. W stronę placu zabaw, na którym huśtali się jak małe dzieci, udawali Anastasię i Christiana, a Rose zabrała mu lodowy rożek. Wszystkie te wydarzenia wydały mu się tak odległe, choć nie minęło zbyt wiele czasu, odkąd miały miejsce. Po prostu teraz patrzył na wszystko inaczej. Gdy dotarł na plac zabaw, jego krótki sen o samotności prysnął jak bańka mydlana. Na huśtawce już ktoś siedział. Ktoś z kapturem na głowie, w bluzie z logo liceum, dżinsach i czarnych, skórzanych trampkach. Pomyślał, że bardzo nie chciałby dzielić swojej samotni z licealistką, która nie daj boże mogłaby okazać się jego fanką, a wtedy swojemu spokojowi mógłby powiedzieć do widzenia. Mimo to zdecydował się zająć miejsce na huśtawce tak, by siedząca obok osoba, nie mogła widzieć jego twarzy. Persona ta okazała się być dziewczyną, choć z daleka nie mógł tego stwierdzić po zgarbionej postawie i włosach schowanych w kaptur.

A milion little pieces | 1DOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz