Rozdział 1

36 3 4
                                    

Tydzień. Został tylko tydzień do ukochanego wyjazdu na studia. Nowe miasto, nowe życie. Głęboko w to wierzę. Moja rodzinna miejscowość zaczęła mnie dobijać jakoś dziesięć lat temu, kiedy to spostrzegłam , że nie ma w niej żadnych perspektyw, żadnych interesujących ludzi czy miejsc do przebywania. Znajduje się tu mały park z drzewami w opłakanym stanie i kilkoma ławkami ówcześnie zniszczonymi przez pijaną młodzież. Oprócz tego kilka sklepów z przewagą oczywiście monopolowych. Jest to miejsce ,w którym każdy przypomina pod jakimś względem każdego. Strefa, w której oryginalność i indywidualność nie mają prawa bytu. Krótko mówiąc, szare miasto dla szarych ludzi.

Żaden mój rówieśnik nie podziela mojego zdania na temat naszego miejsca zamieszkania. Nie wiem czy to przez to, że mam wygórowane oczekiwania, czy może przez to, iż oni są w zasadzie ślepi. Albo najzwyczajniej odpowiada im ich monotonna egzystencja. Mnie jednak nie od dziś przeszkadza, aczkolwiek długo nie mogłam z tym nic zrobić. Niepełnoletność i zależność od opiekunów naprawdę ogranicza. Ale do czasu. Jedynie siedem dni dzieli mnie od ucieczki. Naturalnie, nie mogę się doczekać, jednak nie spędza mi to snu z oczu. W końcu wytrzymałam praktycznie całe życie, więc czym jest dla mnie marny tydzień.

Zatem czekam cierpliwie i żyję tak jak dotychczas- z minuty na minutę, godziny na godzinę. Każdy wschód słońca obdarzam uśmiechem, a zachód niemalże błogosławieństwem. Moje myśli zaprzątają codzienne obowiązki i jedynie przed snem mam czas, by pomyśleć o zbliżającej się wielkimi krokami świetlanej przyszłości. Mojego pozytywnego nastawienia do rozpoczęcia nauki na poważnej uczelni nie jest w stanie zniszczyć nawet pani Sylviane. Jest to chyba najwredniejsza, najpaskudniejsza i zarazem najsłabsza osoba, jaką przyszło mi znać. Na moje nieszczęście, to właśnie ona jest moją opiekunką, co oznacza, że spędzamy ze sobą naprawdę dużo czasu. Z czego oczywiście żadna ze stron się nie cieszy. Wysoka i szczupła, z pochodzenia Francuzka, często wytyka mi mój wygląd, gdyż, jak mniemam, jest to jedyna rzecz, której może się uczepić, ponieważ nie zna mnie na poziomie intelektualnym. Wtedy pojawiłoby się o wiele więcej zagadnień ,z których, mówiąc kolokwialnie, mogłaby się ponabijać. Jednak do nawiązania jakichkolwiek bliższych relacji nigdy nie dojdzie, bo ledwo znoszę jej widok. Mieszkam w domu dziecka przez dziewięć lat i przez taki sam okres czasu towarzyszy mi ona. Już od pierwszego dnia widocznie nie przypadłyśmy sobie do gustu. Pamiętam , jakby to było wczoraj, naszą pierwszą rozmowę, a raczej wymianę zdań.

-Wygląda na to,że będę Twoją opiekunką przez... resztę życia- powiedziała jadowitym głosem- czyli wiedz, że od dziś jesteś moim powodem numer jeden, przez który pragnę codziennie rano ukryć się w ciemnej i pustej jaskini.

- Wiedz, że moim marzeniem numer jeden jest to, abyś w końcu tam wylądowała- odpowiedziałam , patrząc na nią ponuro.

Takie zachowania nie uchodzą nikomu na sucho, tak więc mój pierwszy dzień zakończył się wieczornym szorowaniem sedesów w całym budynku. Były one w takim stanie, że poważnie podważałam kwestie tego, czy ktokolwiek przede mną je czyścił. Wyznaczona kara nie zdołała ostudzić mojego zapału do pyskowania Sylviane, zatem spotykała mnie ona minimum pięć razy tygodniowo. Od czyszczenia toalet zaczynając, na burzeniu muru i wyciąganiu z niego martwych szczurów kończąc. Czasem dostawałam dwie jednego dnia, gdyż podobno rozważanie prawdopodobieństwa robienia stołówkowych kotletów z owych gryzoni ze ściany jest uznawane za co najmniej niegrzeczne.

Ale nie obchodziło mnie to. Szczerze powiedziawszy, mało co i kto w tamtym miejscu zasługiwał na uwagę z mojej strony. Przez te okropnych dziewięć lat nie znalazłam sobie żadnego bliższego przyjaciela. Było kilka osób, z którymi czasami lubiłam porozmawiać i z którymi rzeczywiście można było prowadzić konwersację na znośnym poziomie. Była jedna taka dziewczyna, miała na imię Elizabeth. Wysoka, chyba przez całe życie szczupła, ruda. Z charakteru zabawna, sarkastyczna i bardzo inteligentna. Była dla mnie wręcz zbawieniem. To właśnie z nią dogadywałam się najlepiej. Przybyła do domu dziecka, gdy zaczynał się mój piąty rok pobytu tam i gdy już zatracałam ostatnie resztki nadziei w nasze pokolenie. Pojawiła się jak grom z jasnego nieba i niestety tak samo zniknęła. Była moją współlokatorką przez dokładnie rok. Wprowadziła się 15 lipca , wyprowadziła tego samego dnia, lecz rok później. Jakby się zastanowić, słowo „wyprowadziła" nie do końca oddaje tamtą sytuację ,gdyż właśnie tamtego ranka obudziłam się , przewróciłam na drugi bok i już wyciągałam rękę, aby szturchnąć Elizabeth, jak to miałam w zwyczaju każdego poranka, ale łóżko było idealnie pościelone, na kołdrze nie znajdowało się żadne zagięcie materiału. Gdy spytałam Sylviane ,co stało się z Elizabeth, nie racząc nawet na mnie spojrzeć, powiedziała mi, abym nie wtykała nosa w nie swoje sprawy. Odparowałam, iż to akurat dotyczy mnie w bardzo dużym stopniu, ponieważ zniknęła jedyna osoba, w której miałam jakiekolwiek oparcie. I to był błąd z mojej strony, powiedziałam o te kilka słów za dużo, były one zbyt osobiste i nie powinny zostać usłyszane przez moją opiekunkę. Zaowocowało to tym,że przez następny miesiąc Sylviane śmiała mi się w twarz, przedrzeźniała mnie i uświadamiała mi jak mało wiem o życiu. Oczywiście spływało to po mnie jak woda w klozecie, czego nie omieszkałam się jej wyartykułować.

Bądź co bądź, przestałam dociekać co stało się z moja prawie że bratnią duszą i powoli żyłam sobie dalej. Były dni, gdy chciałam uciec, jednak słyszałam tyle historii o dzieciakach, które tego próbowały, oczywiście nieskutecznie, i to,co się z nimi później działo było powyżej moich barier wytrzymałości, więc odpuszczałam. Były dni, gdy chciałam spróbować innej metody odsieczy- samobójstwa. Wierzyłam, że tylko śmierć mnie wyzwoli. Poniekąd, nadal pokładam w tym wiarę, lecz nie to jest teraz moim motywatorem, małym silniczkiem napędzającym całe moje życie.

Rzeczywistą ucieczką były po prostu studia. Na szczęście w miarę szybko się zorientowałam odnośnie wymagań, jakie stawia uczelnia, więc mogłam nadrobić pewne zaległości. Naprawdę bardzo trudno jest uczyć się w takim miejscu, jak to. Dwadzieścia cztery godziny na dobę panuje tu harmider. Dzieciaki potrafią niespodziewanie otworzyć drzwi twojego pokoju i wrzucić budzik z funkcją nieustannego odtwarzania irytującej melodii. Niegdyś nie zwracałam na takie zachowania uwagi. Stwierdziłam,że będzie lepiej jeżeli będę tkwić w cieniu i udawać, iż wszystko toleruję. Ale nie wiem kiedy i dlaczego się to we mnie zmieniło- przestałam mieć zahamowania, a w niektórych sytuacjach zachowywałam się jakbym była kompletnie pozbawiona skrupułów. Co najgorsze(a może najlepsze?),nie miałam sobie tego za złe. Czułam satysfakcję z tego, że wzbudzam w kimś strach. Utożsamiałam lęk ludzi z rodzajem respektu w moją stronę.

Czasami nie potrafiłam powstrzymać się przed najgorszymi czynami, jakie mogłyby mi przyjść do głowy, a czy nie wspominałam już,że mam bardzo bujną wyobraźnię?

Byłabym wdzięczna za pozostawienie swojej opinii(nie musi byc pozytywna,ba,uciesze sie z krytyki) w wypadku przeczytania mych wypocin.

Sidła niepewnościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz