- Przepraszam! - krzyknęłam i zacisnęłam ręcę w pięści.
- Następnym razem nie przepraszaj, tylko myśl! - odkrzyknął tata.
- Każdemu może się zdarzyć! Nie jestem chodzącym komputerem! Mogłam chyba zapomnieć!
- Takich rzeczy się nie zapomina!
- Wszystko można zapomnieć... - mruknęłam i ukryłam twarz za włosami.
Moja odpowiedź wywołała pełne powstrzymywanej złości i irytacji westchnięcie.
- Idź do nich teraz. Zanim będzie za późno. Przeprosisz ich i dasz im to - tata wręczył mi czymś wypchaną kopertę. Spojrzałam na nią zdziwiona. - Idź - ponaglił mnie. Dwoma palcami chwycił nasadę nosa i oparł się ciężko o stół.
Zacisnęłam palce na papierze i wyszłam z kuchni. Przez to całe unikanie watahy zapomniałam, że tak czy siak, muszę się z nimi zobaczyć. I przeprosić tego idiotę, alfę ich stada. Nie wiedziałam czy mam się cieszyć, że zapomniałam to zrobić w szkole, gdzie wszystko odbyłoby się przy świadkach, czy żałować, że jednak tego nie zrobiłam, ponieważ będę musiała do nich pojechać. Do miejsca, które znają lepiej odemnie; do ich domu. Do miejsca, gdzie mają przewagę.
Co mam zrobić, kiedy już tam będę? Nie wiem czy bym potrafiła tak po prostu przeprosić za to, że chciałam iść do lasu i tak jakoś wyszło, że to był ich teren.
Jeszcze niedawno mieszkaliśmy z dala od innych takich jak my, więc mogłam chodzić wszędzie bez obawy, że przekrocze czyjeś granice. Kiedy kończył się nasz teren, zaczynała się ziemia niczyja. A tutaj byliśmy praktycznie zamknięci w klatce. Skrawek ziemi i lasu. Zero wolności, pod groźbą silniejszej watahy.
Zakładając buty zastanawiałam się co im powiem. Bałam się, że mnie wyśmieją i zatrzasną drzwi przed nosem. Albo że stchórzę i ucieknę, co nie wyglądałoby dobrze. Od razu zaczęliby coś podejrzewać. Nie wiemy przecież, kto mnie gonił i czy powiadomił resztę. Może to był nic nie znaczący incydent, coś o czym już zapomnieli?
Jeśli tam pójdę i im przypomnę, pogorszę sytuację. Jeśli będę pierwszą, która ich powiadomi, mogę wpakować w kłopty nie tylko siebie i moją rodzinę, ale i wilkołaka, na którego wpadłam w lesie. A wtedy on też będzie na mnie zły. Narobię sobie wrogów.
Czy ta sytuacja w ogóle miała jakieś rozwiązanie? Czego nie wybiorę, ktoś będzie niezadowolony.
Zdecydowanie jak to rozegrać zajęło mi całą drogę do ich domu. Był to wielki kremowy budynek z granatowym dachem i białymi okiennicami. Przed wejściem znajdował się przepastny taras z piękną, rzeźbioną balustardą. Dom otaczały wyspy krzewików, kwiatów i innej roślinności. Eleganckie, czarne ogrodzenie zakończone czarnymi szpikulcami wyglądało niezwykle groźnie. Moje ciało przeszył dresz, gdy wyobraziłam sobie jak nadziewam się na jeden z nich. W oddali, zaraz obok garażu, stał srebrny i niesamowicie drogi samochód jakby Bennedictowie nie przejmowali się możliwością jego kradzieży, co wydało mi się trochę prowokujące. Jakby specjalnie zapraszali potencjalnego złodzieja, wiedząc, że i tak nie uda mu się rabunek. Groźnie, drogo, snobistycznie i elegancko, posiadłość sama za siebie mówiła jacy ludzie tu mieszkają.
Popchnęłam barmę, która ku mojemu zdziwieniu zaskrzypiała przeraźliwie i weszłam do ogrodu. Powinni już wiedzieć, że tu jestem zaalarmowani hałasem. Dotarłam do drzwi i przygryzając wargę zadzwoniłam do drzwi. Odsunęłąm się na parę kroków i postarałam się wyglądać na zrelaksowaną, co mam nadzieję, chociaż w małym stopniu mi się udało.
Przez drzwi słyszałam grający telewizor nastawiony na niebotyczną głośność. Przez chwilę myślałam, że mnie nie usłyszeli przez panujący tam chałas, ale przypomniałam sobie, że przecież są wilkołakami. Mimo wszystko zadzwoniłam jeszcze raz. Przycisnęłąm dzwonek dłużej niż trzeba było i puściłam. Chociaż tyle mogłam zrobić, aby się odstresować.
Wreszcie ktoś w środku się poruszył. Parę sekund później usłyszałąm ciężkie kroki. Drzwi uchyliły się, a ja zobaczyłam młodszego Bennedicta. Usiłowałam sobie przypomnieć jak mówili na niego w szkole, ale nic nie przyszło mi do głowy. Zlustrowałam wzorkiem jego niechlujny strój; pomięte dresy i nieświeży podkoszulek, do którego przyczepiły się okruszki.
Jego twarz zastygła na chwilę w zdziwieniu, a później przybrała groźny wyraz.
- Czego?
Zignorowałam jego pytanie i nie mogąc się powstrzymać, przewróciłam oczami.
- Jesteś sam? - zapytałami i zajrzałam do środka.
Wiedziałam, że nie powinnam się tak zachowywać, ale kiedy go widziałam, wypełniała mnie wewnętrzna potrzeba buntu.
- Hej! - krzyknął i zablokował mi przejście. - Po co tu przyszłaś?
Był jak marmurowy posąg. Gniewny i nie do ruszenia. Westchnęłam głęboko i powtórzyłam pytanie.
- Jest ktoś jeszcze? - Spojrzałam na niego i założyłam ręce na piersi.
- Słuchaj. Albo stąd sobie pójdziesz albo odpowiesz mi na pytanie - oznajmił i zrobił krok w przód, wypychając mnie z przedsionka.
Fuknęłam zdenerwowana i zacisnęłam ręce w pięści, aby potem je rozluźnić. Powtórzyłam to kilkakrotnie zanim się uspokoiłam. Gbur. Podniosłam na niego wzrok i wymusiłam uśmiech. Byłam pewna, że wyglądał sztucznie i fałszywie.
- Oh, ciebie to już na pewno nie będę przepraszać! - wysunęłam do przodu podbródek i stanęłam pewniej na nogach.
- O czym ty, do cholery, mówisz? - zmarszczył brwi i popatrzyła na mnie jakbym była wariatką.
Oh. Czyli to tak. Albo to nikt z Bennedictów albo mu nie powiedzieli. Albo to inny członek stada. Ktoś, kto z jakiegoś powodu ich nie poinformował. Tylko dlaczego? A może jeszcze nie poinformował?
- Jest twój ojciec? - zapytałam. Może on wie. Nie mogłam ryzykować.
Chłopak patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, aż zrobiło się to niewygodne i zamrugał.
- Nie odpowiedziałaś na pytanie. - Jego głos był ostry niczym stal. - Albo stąd pójdziesz albo wyrzucę cię siłą.
A jednak wolałam alfę gbura ze szkoły.
- Świetnie! Więc nie wiń mnie za to, co się później stanie! - wycedziłam i ostatni raz uśmiechnęłam się sztucznie. Odwróciłam się na pięcie i zeszłam ze schodków, ale w połowie drogi poczułam silny uścisk na lewym nadgarstku. Zatrzymałam się i stanęłam z nim twarzą w twarz.
Nagle przypomniałam sobie o kopercie spoczywającej w mojej kieszeni. Sięgnęłam tam ręką i zacisnęłam palce na papierze.
- Bym zapomniała - oznajmiłam. - To dla ciebie - wcisnęłąm mu papier do ręki i korzystając z okazji, wyrwałam rękę.
- Co to? - zapytał skonsternowany.
- Prezent. - Spojrzał na mnie zaskoczony. Szukał odpowiedzi w mojej twarzy. Wiedział, że kłamałam. - Mogę już iść?
Nawet nie odpowiedział, tylko kiwnął głową, wpatrując się w kopertę jakby była ósmym cudem świata.
Kiedy byłam przy bramce, poczułam na sobie jego palący wzrok i błagałam w myślach był dał mi spokój. Moje niedoczekanie.
- Mirabelle! - zawołał. - Pamiętaj co ci mówiłem - przerwał na chwilę. - Życie polega na ryzyku - dokończył, a mnie ciarki przeszły po plecach.
I tyle. Zniknął za drzwiami i zamknął je na zamek. A ja nadal stałam tam cała spięta. Teraz już nie byłam pewna czy wie, czy jednak nie wie.
Moje wdarcie na ich teren było dość ryzykowne.
„Życie polega na ryzyku".
Czy to możliwe, że to to miał na myśli?
++
No właśnie. Co on miał na myśli? Jak myślicie? :D
Jak obiecałam jest nowy rozdział i to... tyle XD
Enjoy ^^
Aceyzee
CZYTASZ
Silver
WerewolfSzesnaście lat temu grupa Omeg bestialsko wymordowała rodzinę królewską. Do dzisiaj nieformalnie rządzi Rada, która chce utrzymać władzę za wszelką cenę. Według ludu nadal panuje bezkrólewie, jednak Rada nie zamierza się poddać... Teraz gdy szok po...