Rozdział X - Tik, tak, tik, tak...

51 8 2
                                    

Godzina 1.

Przemierzając ulice Nowego Jorku wywróciłam do góry nogami trzy popularne kliniki i kilka prywatnych gabinetów. Jako że wylądowałam na obrzeżach miasta, zmuszona byłam jechać całą metropolię wszerz, zjeżdżając do różnych odnóg i szukając.

Nie mogłam do Niego zadzwonić. Domyślałam się, że wytwórnia mocno przesadziła, opisując mi Jego stan, ale zapewne nie byłby w stanie teraz rozmawiać.

Godzina 2.

Z ciężkim sercem dojechałam do centrum Manhattanu. Postanowiłam zrobić krótki postój.

Kiedy byłam tu z dziewczynami, chodziłyśmy do Central Parku i zawsze siadałyśmy w tym samym miejscu. Kupiłam długiego, kręconego loda w wafelku i zwaliłam się na ławkę, aż skrzypnęła pod moim ciężarem. Zwyczajowo przyglądałam się otaczającym mnie ludziom. Nic ciekawego. Nudne, szablonowe postaci. I...

I lekarz.

- ...postrzelony po koncercie. - opowiadał jakiejś kobiecie. 

Nadstawiłam uszu. Stał tuż za mną. Wyłapywałam strzępki zdań.

- ...Okradziony... Lider... Po koncercie... Ciężko ranny...

Rzuciłam wafelek do kosza, wstałam, przeskoczyłam ławkę i ruszyłam w stronę mężczyzny - wysokiego, szczupłego, pod pięćdziesiątkę. 

- Witam. - przerwałam pogawędkę z pielęgniarką. Na krótką, białą sukieneczkę, ledwo zasłaniającą jej skąpe wdzięki, narzuciła delikatny szal, a pełne usta pociągnęła czerwoną jak krew szminką. Od razu naszła mnie ochota przyłożyć w tę okrągłą buźkę. - Przepraszam, że przerywam. W jakim szpitalu pan pracuje?

- W Mount Sinai Hospital - powtórzyłam szeptem nazwę. - Na rogu 100th Street i Piątej Alei. Dlaczego pani pyta?

- Szukam męża. - skłamałam gładko. No, może nie skłamałam, ale nie dodałam: ,,przyszłego".

- Nie wie pani, w jakim szpitalu leży pani mąż? - spytał, zdziwiony. 

- Długa historia. - zbyłam go szybko. - Może mnie pan tam zabrać i pomóc go znaleźć?

- Jakie jest nazwisko męża?

Zawahałam się. Albo ujdę za natrętną fankę, albo uzna, że żartuję. A z resztą, co mam do stracenia? W najgorszym razie po prostu sama Go tam znajdę.

- Kim.

Zamrugał, zaskoczony. 

Świetnie. Nie rozpoznał mnie? Ej, doktorku! To ja! Słynna podróżniczka i reporterka! Pisarka i choreografka!

- Przepraszam, nie znam nikogo o takim nazwisku.

Godzina 3.

Jechałam w stronę szpitala klinicznego Mount Sinai, zawiedziona.

Skłamał.

Spojrzał mi prosto w oczy i skłamał. To widać. Kłamcy patrzą w oczy, żeby sprawdzić reakcję danej osoby. 

Zaciskałam palce na kolanach, aż zbielały mi kostki. Taksówkarz nerwowo spoglądał na mnie w lusterku.

- Dobrze się pani czuje?

- Niech. Pan. Jedzie. Szybciej.

Po kilku minutach byliśmy na miejscu.

Rzuciłam mu banknot, wyskoczyłam z samochodu i pognałam do środka. Przeskakując po dwa stopnie wpadłam z hukiem do kliniki i wylądowałam  przed zdumioną pielęgniarką w recepcji.

Przecisnęłam się do niej przez grupę ludzi i rzuciłam do jej okienka.

- Szukam męża! - ogłosiłam, zdyszana. Kilka osób zachichotało.

- Nazwisko. - bąknęła kobieta.

- Kim!

- Emm... Joonmyun? - wydukała, kalecząc wymowę. Zgromiłam ją spojrzeniem.

- Gdzie. On. Jest. - syknęłam przez zęby.

- W... w... Wwww... - zatkało ją. Po chwili jakby ocknęła się i otrząsnęła. - Przepraszam. Pani Menet?

- TAK. Czy on tu jest?

- Tak, tak. Tak. Oczywiście. Sekundkę. - wystukała na telefonie stacjonarnym numer. Zniecierpliwiona wystukiwałam rytm paznokciami na blacie, a ona rozmawiała z kimś po cichu. Za moimi plecami zapadła wyczekująca cisza.

Po krótkim telefonie zwróciła się do mnie z uśmiechem szaleńca. Chwilę później na korytarzu pojawił się lekarz.

- Pani Menet...

- To ja.

Podszedł do mnie nerwowym krokiem.

- Strasznie mi przykro, ale...

- Tak? - serce zabiło mi szybciej.

- On... On...

- Jest cały? Żyje?! - nikt już nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy zajęli się skubaniem rąbków koszul lub obgryzaniem paznokci.

- Żyje, oczywiście, że tak! Tylko... On... Jakby to powiedzieć... Rano, gdy u niego byłem, zemdlał. A teraz zniknął.


OdcienieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz