Wprowadziła się do domu naprzeciwko gdy miałem 5 lat. Doskonale pamiętam ten dzień.
Niedzielne popołudnie. Środek września. Wraz z rodzicami siedziałem w salonie, graliśmy w karty, śmialiśmy się i rozmawialiśmy. Krople deszczu uderzały o szybę, a silny wiatr uginał drzewa. Co jakiś czas widać było błyskawicę przecinającą niebo, która tak szybko jak się pojawiała, tak szybko znikała. Ktoś zapukał do drzwi naszego domu. Moja mama je otworzyła. Stało w nich młode małżeństwo i ona. Dziewczynka o bladej cerze, długich, jasnych, blond włosach i oczach błękitnych, niczym niebo. Na jej ustach gościł delikatny uśmiech. Katherine. Tak było jej na imię.
Często spędzaliśmy razem czas, bawiliśmy się, jeździliśmy na rowerach do lasu, w którym znajdowało się niewielkie jezioro - to było nasze miejsce. Siedzieliśmy wtedy obok siebie, patrząc na spokojną taflę wody i słuchając dźwięku ciszy. Rzadko kiedy się odzywała, ale jej głos był najpiękniejszym dźwiękiem na świecie. Była taka cicha, spokojna. Na jej ustach zawsze gościł uśmiech, lecz w jej oczach widziałem cierpienie.
Myślałem, że byliśmy przyjaciółmi, że nie odzywaliśmy się, bo rozumieliśmy się bez słów, że znaliśmy się jak nikt inny. Dzisiaj wiem, że się myliłem, i to bardzo. Prawda jest taka, że nic nie rozumiałem, nic o niej nie wiedziałem, nie znałem jej. I pomimo tego, że to z nią spędzałem większość swojego czasu, była dla mnie kimś obcym.
Gdy pewnego wieczoru wracaliśmy do domu moim samochodem, ona nagle powiedziała: „Nie chcę być już więcej krzywdzona". Po jej policzku płynęły łzy, a ja zatrzymałem się i przytuliłem ją do siebie. Jej ciało było takie kruche. Miałem wrażenie, że zaraz może rozlecieć się na drobne kawałeczki, niczym szkło. Powiedziałam jej wtedy: „Ja cię nie skrzywdzę, Katherine." Myślę, że to była jej mała chwila słabości. Zawsze dobrze ukrywała swoje emocje i uczucia, a to był jedyny raz, kiedy je okazała, i pomimo tego, że cierpiała, byłem dumny, że stało się to przy mnie.
Pamiętam też marcowy wieczór, gdy siedzieliśmy na ławeczce w parku. Dziewczyna wyciągnęła wtedy czarny notesik z kieszeni i powiedziała: „Idę przez chwilę naprzód, aby zawrócić i śpiesznie pogrążam się w mroku". Spojrzałem wtedy na nią ze zdziwionym wyrazem twarzy, gdy go zauważyła, dodała: „Słowa Whitmana. Nie słyszałeś ich?". Ja pokiwałem przecząco głową, a ona wstała i zaczęła iść w kierunku domu.
Katherine była pod każdym względem inna. Nawet wtedy, gdy rozmawiała ze swoimi koleżankami w szkole, wydawała się być obecna tylko fizycznie. Jej myśli były gdzieś daleko stąd. Na lekcjach zawsze siedziała sama w ostatniej ławce przy oknie, i nie słuchając nauczyciela rysowała coś lub patrzyła w okno. Gdy pewnego dnia nie było jej w szkole, zająłem jej miejsce. Mój wzrok przykuło napisane na ławce słowo „Ucieknij(my)".
Tego dnia słońce świeciło mocniej, niebo było bardziej niebieskie, a trawa bardziej zielona. Był czerwcowy poranek, a ja szedłem do szkoły. Gdy do niej dotarłem napotkałem współczujące spojrzenia ludzi. Miałem wrażenie, że stało się coś złego. Tylko dlaczego, do cholery, wiedzieli o tym wszyscy oprócz mnie? Szybko pobiegłem w nasze miejsce. Do lasu, nad niewielkie jezioro, przy którym niegdyś spędzaliśmy całe dni. Siedziała tam. Kolana miała podkulone a po jej policzkach spływały łzy. Gdy usiadłem obok niej, zadrżała. „Wszystkiego najlepszego" wyszeptałem. Ona uśmiechnęła się lekko i pokiwała głową. „Pamiętałeś, jak zwykle". Oczywiście, że pamiętałem mógłbym zapomnieć jak mam na imię, gdzie mieszkam, kim jestem, ale daty jej urodzin nie zapomnę. Nigdy. Tak wiele w tym momencie dla mnie znaczy. Siedzieliśmy tam, aż zrobiło się ciemno. Wróciłem do domu. Sam. To był ogromny błąd. Nie powinienem był zostawiać jej wtedy samej. Gdybym tylko wiedział, że nigdy więcej już jej nie zobaczę...
Stoję dziś nad jej grobem i wpatruję się w napis wyryty na kamiennej płycie „Katherine 17.6.1979 - 17.6.1997". Nie napisano tam jej nazwiska, nie napisano, że była córką, siostrą, przyjaciółką. Nic. Tylko Katherine. Zastanawiam się dlaczego nikt, oprócz mnie, nie przyszedł na jej pogrzeb. Dlaczego nie ma tu jej znajomych ze szkoły, nauczycieli, moich rodziców, jej rodziny. Jej ojca, który bił ją i poniżał, jej mamy, która wyżywała się na niej i mieszała ją z błotem na każdym kroku. Dlaczego, do cholery, nie ma tu nawet jej kota? O dziwo nie płakałem, sam nawet nie wiem, czy jest mi smutno. Katherine. Była aniołem i demonem. Moim utrapieniem i odwetem. Moim koszmarem i najpiękniejszym snem. Moim prześladowcą i moją ofiarą. Moim odkryciem i moją zagadką. Była moim tlenem i życiem. Oddychałem w rytm jej oddechu, moje serce biło w rytm bicia jej serca. Byliśmy jednością i dwoma osobnymi jednostkami.
Czuję ból i ulgę, smutek i radość. Czuję pustkę. Jak zginęła? Nikt tego nie wie. Znając ją, wymyśliła coś oryginalnego. Chociaż przecież jej nikt nie znał. Czy Katherine znała samą siebie? W głowie wciąż mam jej słowa, które wypowiedziała tamtego dnia „I nie masz siły ze sobą walczyć. Próbujesz się przekrzyczeć i tracisz głos. Próbujesz od siebie uciec i upadasz. I bezradny leżysz sam ze sobą. Nie możesz podać sobie ręki, żeby się podnieść. To jest samotność". Nie były to jej słowa, chociaż tak je przedstawiła. Czasem mam wrażenie, że Katherine nigdy nie istniała, że była wymysłem mojej wyobraźni, chociaż wszystko temu zaprzecza. Czasami mam wrażenie, że Katherine sama nie była świadoma tego, że istniała.
Kim więc, do cholery, była Katherine?