Rozdział drugi.

872 75 9
                                    

Odczekuję piętnaście minut, orientując się, kto gdzie śpi.

Żona na górze, w sypialni. Mąż w salonie, a dzieci w swoim pokoju. Dwójka. Dwaj chłopcy. Widzę przez okno, że są pobici. To wzmaga moją wściekłość. Nie powinno się tak traktować rodziny. Nigdy. Nie ma wyjątków.

Za to jest kara.

Ostrożnie wchodzę przez uchylone nieco okno w pokoju chłopców. Och! Mimo morderstw, które popełniłam w tym miesiącu, nadal się niczego nie nauczyli. Chyba, że ktoś chciał, aby okno było otwarte, żeby morderca wziął sobie ich, jako pierwszy cel.

Cóż za ignorancja. Oczywiście, że najpierw jest lepiej zabić dorosłych. Płacz i wrzask dzieciaków jest ciekawszy.

Oczywiście traktowanie rodziny jako śmiecia nie łączy się z tym, że nie wolno ich w takim razie zabijać. Daję karę tym złym, a dobrych biorę sobie w nagrodę.

Staję pomiędzy łóżkami dzieci, chyba siedmioletnich i przyglądam im się, ostrożnie podnosząc koszulki, unosząc ręce. Blizny mają dość widoczne, ciekawe, czy w podobnych chodzili do przedszkola, czy szkoły. Teraz się to jednak zmieni. Już nie będą bici, ich ojciec nie będzie taki zmarnowany... Jeśli oczywiście będą grzecznie spać.

Wychodzę z pokoju na korytarz i podchodzę na palcach do sypialni. Otwieram ostrożnie drzwi, aby nie obudzić piękności śpiącej w łożu, na którym powinno spać kochające się małżeństwo. Zawsze mnie interesowało, dlaczego takie pary się po prostu nie rozejdą. Żal im ich nawzajem?

Noc dodaje jej uroku. Szkarłat krwi także to zrobi, gdy skończę. Może tym razem na Jeffrey' a the Killera? Tak chyba będzie najlepiej.

Za jednym zamachem, przyciskam dłoń do ust kobiety i siadam na niej. Ta tylko spogląda na mnie przerażona, a w jej oczach widzę swoje małe odbicie. Moją twarz skrywa maska na pół twarzy, zasłaniająca oczy i nos. Czarna jak noc, zostaje rozświetlona tylko drobnymi gwiazdami nocnymi, które mają świadczyć, że jedna gwiazda równa się jednej nadziei. Że nie ma nocy bez gwiazd, a gwiazd bez nocy. Że nie ma nadziei, bez strachu, a strachu bez nadziei. Równowaga musi istnieć, ponieważ, jeśli czegoś będzie za dużo lub za mało, to świat się złamie.

- Odsłonię ci teraz usta, a jeśli wrzaśniesz, krzykniesz, bądź wydasz z siebie jakikolwiek dźwięk bez mojego pozwolenia, poderżnę ci gardło w taki sposób, że będziesz krwawić wolno, ale nieodwracalnie idąc ku śmierci, rozumiesz? – pytam ją, a kobieta kiwa głową. – Jesteś niezwykle piękną suką – oświadczam.

- Kim jesteś? – pyta, zanim zdąży się ugryźć w język. Przystawiam jej jeden z noży do gardła i kręcę głową, cmokając z dezaprobatą.

- Mam cię najpierw pozbawić języka? – szepczę.

- N-nie – jąka się. A ja uśmiecham.

- To dobrze, bo chciałabym się dowiedzieć, skąd dzieci mają tyle siniaków – mówię. – Czekam na odpowiedź. Och! I od razu zaznaczam, że mąż nie przybędzie na ratunek. Sąsiedzi nie usłyszą. A teraz możesz mówić. Może cię oszczędzę.

Jej spojrzenie nagle twardnieje.

- Chłopcy byli niegrzeczni i musiała ich spotkać kara.

Uderzam ją w policzek. Nawet nie syczy.

- Nie wolno tak krzywdzić rodziny – mówię. – Co z ciebie za matka?

- Gówno cię to powinno obchodzić – odpowiada gwałtownie. A to ciekawe. Czyli mam do czynienia z psychopatką? – To moja rodzina. Nasiona z mojego korzenia i będę robić z nimi co chcę. Są moi. Wszyscy.

Zasady szaleństwa - M|Z(c-pasta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz