Rozdział szósty.

664 68 4
                                    

Skaczę przez okno, wprost na burzę. Ciemne chmury zasłaniają księżyc, który odbija światło słońca, miliardy kilometrów od niego samego. Gwiazdy znikają z nieboskłonu, sprawiając, że po moim ciele przechodzą ciarki.

Nie dostaną mnie, to jedyna myśl, jaka teraz przychodzi mi do głowy.

Skaczę na schody i zbiegam na dół, raz po raz prawie się przewracając. Boję się tego, co chcą ze mną zrobić... Nie, stój. Nie tego, co chcą ze mną zrobić, ale gdzie zabrać, ponieważ, jeśli Slenderman jest prawdą, zabiorą mnie do jego domu.

Pod wnętrzem dłoni czuję zimny metal, niemal parzący moją skórę. Nienawidzę tego uczucia. Zimnego, okropnego, nie zważającego na moje ciepło, na mój ból. Jednak, w zaistniałej sytuacji, nie mam zbyt dużego wyboru, tylko biec na dół, nie puszczając rury, która służy mi za poręcz.

Słyszę krzyk, powiew ostrego i mocnego wiatru. Uderza mnie w twarz, sprawiając, że moje oczy zachodzą łzami. Czuję zimno, które rozprzestrzenia się wokół. Czuję ich aury, powoli się do mnie zbliżające.

A ja nadal zbiegam, aż stopami dotykam ziemi i zaczynam biec. Trapery odbijają się od mokrej drogi, wprawiają w ruch kałuże, na które nadeptuję. Chłód przenika do moich kości, moje włosy zmieniają się w jedną masę z wody. Odgarniam niechciane kosmyki z policzków i czoła, nie odwracając się. Światła latarni są dla mnie błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Brak ludzi natomiast tylko przekleństwem.

Spowalniam oddech, chcąc w ten sposób sprowadzić go do poprzedniego stanu. Nie wdychałam powietrza przez ile? Trzydzieści sekund? Nie wydychałam go przez dobrą minutę.

I teraz zaczynam odczuwać tego skutki. Moje płuca domagają się większej przestrzeni, gardło wody, ponieważ pali niemiłosiernie. Czuję się, jakby ktoś mnie torturował przez dwa tygodnie, a to jest całkiem możliwe, jeśli dam się im złapać.

- Czekaj! - woła mnie Toby. Jednak się nie zatrzymuję. Nie pozwalam, aby któryś z nich mnie dotknął. Biegnę, z plecakiem przerzuconym przez ramię w stronę większych świateł, początków cywilizacji, która rozchodzi się po ulicy.

Biorę ostry zakręt w prawo i zwalniam, wiedząc, że teraz nie będą mogli mnie złapać, ponieważ, gdy tylko się wydrę, ktoś przyjdzie mi z pomocą.

Idąc szybko, myślę jednak, jakie to żałosne. Uciekam przed czymś, czego jedyną drogą jest tylko ślepa uliczka. Sprawiam sobie samej problem, ponieważ mój umysł ustawił sobie ich jako zagrożenie, za coś, czego trzeba się bać.

Nie boję się ich, myślę, boję się tego, co będzie dalej.

Oddycham ciężko, przystaję na sekundę i rozglądam się, żeby sprawdzić, czy mnie śledzą. Nie zauważam, ani czarnej łepetyny bądź białego kaptura, ani brązowej główki i jasnej bluzy. Czuję natomiast dym samochodów, powoli słabnący deszcz i burzę. Widzę kilkanaścioro ludzi, którzy idą spokojnie ulicami do domów lub pracy, nieświadomi zagrożenia, jakie czai się wokół.

Poprawiam plecak na ramieniu i ruszam szybko przed siebie, w stronę domu Stana. Mieszka od pół godziny drogi ode mnie, jednak, jeśli się postaram, dam radę tam być w dziesięć minut.

Jednak nie jest mi to dane, ponieważ za późno wyczuwam mroczną aurę Killera, który rzuca się na mnie niepostrzeżenie i wciąga w ślepy zaułek.

Jaka ironia, myślę, przed chwilą myślałam o takim zaułku. Bez wyjścia. Bez drabinek. Bez drzwi czy okien, dzięki którym mogłabym uciec. Jest tylko jedna droga. Droga powrotu.

- Wkurwiasz mnie - oświadcza, dysząc lekko. - Możesz nie sprawiać problemu i zawlec swoją...

- Kultury trochę! - krzyczę mu w twarz, co nie jest dobrym pomysłem, ponieważ uderza mną o ścianę.

Zasady szaleństwa - M|Z(c-pasta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz