FOREVER IS NOT ENOUGH

120 12 5
                                    

Zaczekaj na mnie... Podążam aleją wśród drzew, których nagie gałęzie przybierają niepokojące kształty w gęstniejącym mroku. Rozglądam się po tym krajobrazie, którego nie zechciał swym bladym światłem zaszczycić nawet księżyc. Nie słyszę własnego oddechu, choć jestem pewien, że dyszę ciężko. Powietrze rezonuje znamienną ciszą, wpychającą się do uszu, głowy i zastygłego serca. To właśnie ono prowadzi mnie do ciebie, wśród chłodu sypiącego się z nieba bezgłośnym deszczem lekkich strzępków popiołu. Biel ścieli się wokół, nie rozjaśnia jednak martwej trawy pod mymi stopami. Stawiam powolne kroki, każdy kolejny kosztuje mnie coraz więcej wysiłku. Dźwigam w zdrętwiałych dłoniach wielki ciężar. Nigdzie nie dostrzegam nawet strzępu światła. Mgliste cienie czają się na granicy pola widzenia, by rzucić się na mnie, gdy tylko się potknę. Nie poddaję się. Wiem przecież, że czekasz na mnie u kresu ciągnącej się w nieskończoność, sennej drogi. Wraz z bolesnym echem kolejnych nie następujących uderzeń milczącego serca, przybliżam się do ciebie. Szepczę słowa miłości, choć wiem, że żadnego z nich nie usłyszysz. Zdaję sobie również sprawę, że nie możesz mnie zobaczyć, ale przed siebie pcha mnie nadzieja, że wciąż możesz mnie poczuć.

Nie pozwól mi odejść, proszę... Nie chcę cię opuszczać. Ocieram pot, który płynie po mojej skroni, bezlitośnie przypominając mi, że wciąż tu jestem, choć to nie może już długo potrwać. N i e ! Dla nas zatrzymam czas. Dokonam tego, gdyż jego bezwzględny nurt nie pozwolił mi dłużej nacieszyć się twoim towarzystwem. Chwytam zbyt szybko mknącą po ogromnej tarczy zegara wskazówkę, by nie mogła nawet drgnąć. Czuję jak metal przecina skostniałe palce, gdy wyczerpuję resztki sił, jakie udaje mi się przywołać ze zbolałych mięśni. Padam na kolana i kieruję oczy ku górze. Niezliczone gwiazdy, które zwykliśmy razem podziwiać, też zwróciły się przeciwko nam. Pozostawiły mnie w tej pustce, zabierając swe zbawienne światło wraz z każdym oddechem, którego nie dane mi już będzie nabrać w puste płuca. Zyskałem zatem zastępy bezwzględnych wrogów, o twarzach dumnych i niewzruszonych. Nie mam ani prawa, ani cienia szansy by zwyciężyć w tym starciu. Mimo to wciąż posiadam tę miłość, która nie zna znoju ni wyczerpania. Ona jedna mi pozostała. Tylko jej ufam.

Nie puszczaj mnie... Pozwól mi raz jeszcze złożyć ciążącą głowę na twym ramieniu. Spraw, bym po raz ostatni zapadł w spokojny sen, ukołysany melodią twojego oddechu. Niestety, wciąż dostrzegam cień czający się na pustym miejscu u twego boku. Marszczę brwi, dlaczego mnie tam nie ma? Filtr szarości nałożony na wszystko wokół nie daje się przekraść choćby kropli koloru. Już za późno. Losu nie da się oszukać. Koszmar dawno wtargnął pomiędzy nas, zamrażając w biegu życiodajny płyn wciąż jeszcze wypełniający żyły i tętnice. Z trudem dotrzymuję kroku umykającej mi poświacie, która zdaje się bić prosto od ciebie. Dlaczego kiedy doganiam wreszcie marzenie i sięgam ku tobie, nie dane jest mi poczuć znajomego ciepła? Nie potrafię złapać rozsypanych cząstek siebie, kiedy pode mną otwiera się ziejąca pustką otchłań. Przerażony chwytam się kurczowo naszych wspomnień, dobrze wiedząc, że są wszystkim, co jestem ci teraz w stanie podarować.

Nie puszczaj mojej dłoni... Pamiętasz? Powtarzałeś mi w nieskończoność, że nigdy tego nie zrobisz. O, ironio, ta sama czerń, która zdaje się nie odstępować mnie na krok, tak dobrze leży na tobie. Zatapiam spragnione oczy w twoich miękkich włosach. Rozbieganym drżeniem badam każdy centymetr znajomej postury. Z ulgą stwierdzam, że nic się nie zmieniłeś. Nawet półmrok wyzierający zewsząd nie zdołał zgasić porozumienia dusz. Cóż więc burzy mój idealny w swej prostocie świat? Nieznany lęk, niczym natrętny owad, nie daje mi w spokoju nasycić się kojącym widokiem. Przeczucie, że coś jest nie tak, odbiera mi radość ze spotkania. Z drzew wokół spływa ciemna nagość. Ich niesłyszalne zawodzenie wdziera się do mojego wnętrza. W końcu poddaję się i niechętnie podążam za twoim udręczonym wzrokiem.

Nie zapominaj o mnie... Widzę siebie leżącego przed tobą, w przybraniu utkanym z bezruchu i bladości. Czuję chłód. Spowija mnie od stóp do głów, nadając znajomej z lustra twarzy obego akcentu. Próbuję dostrzec w woskowej kukle jakąkolwiek cząstkę siebie. Zimne ręce chwytają bezbronne ciało i zamierzają oddać we władanie cuchnącej wilgocią ciemności. Fala przenikającej do szpiku kości bezwzględnej grozy uderza we mnie ze zdwojoną siłą. Mgliste cienie przystają w skupieniu. Pochylasz się w pełnym powagi smutku, a wokół mnie wszystko blednie. Zarówno czarne drzewa, jak i nieskazitelna szarość zimnych rzędów kamieni, wbitych w zmarzniętą ziemię niczym złowieszcze drogowskazy śmierci.

Zatrzymaj mnie proszę... Zamknij mój obraz w kroplach miłości spływających po dobrej twarzy. Płaczesz za nas obu, wiedząc, że moje łzy już nigdy nie popłyną. Nieuchronnie wisi nade mną klątwa nicości. Świadomość, że za moment przyjdzie mi oddać wszystko, co czyniło mnie tym kim byłem, jest niczym w porównaniu z bólem, jaki zadaje mi nasze rozstanie. Wątpię, by nawet wieczność z tobą była wystarczająca. Tymczasem rezonujące bicie twego szczodrego serca odlicza czas, który mi pozostał. Zachowaj mnie przy sobie w tym bezwstydnie żywym odgłosie, choć nie potrafię go już dosłyszeć.

Nie puszczaj, błagam... Nie zdążyłem się przecież nasycić fakturą twej skóry. Uczucia nie mają daty ważności, przecież wiesz... Nagle stado kruków, które przycupnęło złowrogo na drzewie nad nami, zrywa się do lotu. Obserwuję w zwolnionym tempie, jak ich skrzydła barwy smoły poruszają się z gracją, nie czyniąc przy tym najlżejszego szmeru. Nieodparte wrażenie, że powinienem wezwać cię po imieniu przeszywa nieruchome członki.

Miłości, zamieszkująca puste wnętrze wystygłego już serca, nie zacieraj śladów po mnie... Tylko dzięki tobie coś znaczę, podczas gdy ty nadajesz swym istnieniem wagi każdej drobince materii w świecie oblanym słońcem. Tam nie ma już dla mnie wstępu. Kolejne krople gęstej mazi spadają z rozłożystych konarów na moje ramiona. Dla mnie jednak przestaje to mieć jakiekolwiek znacznie. Bezkresne niebo przeszywa błyskawica, z impetem przedzierając płaszcz nocy na dwie części. Otwieram usta. Chcę uformować z tęsknoty twe imię, lecz mój krzyk zagłusza odgłos gromu - pierwszy prawdziwy dźwięk w przejmującej ciszą aurze konduktu żałobnego.

Sięgnij, brakuje jeszcze tak niewiele... Wreszcie, jakby wysłuchawszy niemych próśb, wyciągasz dłoń i dotykasz mojego policzka. Cały zamieniam się w oczekiwanie. Chłodny biały marmur przebija wiązka serdecznego ciepła, by poprzez skuwający mnie lód dotrzeć do świadomości, szykującej się w podróż bez powrotu. Tak... Moje martwe serce omal nie wydaje z siebie pożegnalnego stukotu, zapominając na jeden drobny ułamek wieczności, że życie płynie dalej, ale już nie dla mnie. Pozwalam ci więc rozlać się we mnie po raz ostatni. Witam ze spokojem znajome uczucie. Nagle nie jest już tak ciemno i zimno. Żaden mrok nie może zwyciężyć mojej miłości, która trwać będzie wiecznie. Przymykam powieki na wzór mego materialnego odbicia, zanurzającego się teraz w otchłań ziejącą u naszych stóp.

Nie zapomnisz... Teraz to wiem. Nie dbam już, co stanie się ze skamieniałą kukłą o moich rysach twarzy. Pochłania ją gleba skuta mrozem doczesności. Jakimś cudem JA nadal tu jestem. I nagle wiem. Myliłem się, sądząc iż mą towarzyszką będzie odtąd ciemność. Zwróciłeś mnie światłu niesionemu wiatrem znad wzgórza, na którym zwykliśmy spijać radość ze wzajemnych spojrzeń. Niczym anioł stróż, odparłeś napór rozkładu i stęchlizny, choć chciały objąć mnie na wieki. Czuję dziwną przeźroczystość ogarniającą mnie z wolna. Zaczyna rozlewać się po moich palcach, sunie przez dłonie i ramiona, by dotrzeć do mojej klatki piersiowej. W zakamarkach pamięci uruchamia tylko cichy zachwyt. Powietrze zaczyna pachnieć tobą, a w tle znikome głosy tysięcy udręczonych grobowców urywają swą pieśń. Cienie sięgają ku mnie, lecz nie mają już nade mną żadnej władzy. Zostawiam daleko za sobą las płaczący czernią i niebo spływające popiołami. Rozpływam się w świetlistych drobinkach, które zdają się oplatać moją nikłą postać. Wtem roznosi się narastający, choć wciąż delikatny i spokojny niczym tafla górskiego jeziora szept: Nawet wieczność nie byłaby wystarczająca. A potem wszystko cichnie... 

FOREVER IS NOT ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz