Rozdział 1 cz.2

45 3 1
                                    

Wyswobodziłam się delikatnie z czułego uścisku i wzięłam Laurenta za rękę. On bez słowa pozwolił się poprowadzić przeze mnie w stronę naszej kajuty. Czułam jak wbija wzrok w tył mojej głowy, lecz nie zastanawiałam się nad tym zbytnio. Zależało mi na tym aby jak najszybciej uspokoić mojego ukochanego.

Weszłam do znajdującego się pod podkładem jednym z wielu ciasnych pokojów. Były bardziej ekskluzywne od kajut dla służby. W naszej znajdowało się tylko łóżko, które z resztą zajmowało połowę miejsca w tym pomieszczeniu, niewielką komodę oraz kominek, którym lekko tlił się ogień.

Usiadłam na łóżku i poklepałam miejsce obok siebie. On jednak pokręcił głową i zaczął rozpinąć koszulę.

- Chodźmy już spać - poprosił.

- Zrobię wszystko abyś lepiej się poczuł- wyznałam. - Co tylko zechcesz.

- Teraz ochotę mam już tylko na sen, Edith.

Spuściłam wzrok na swoje dłonie, gdy poczułam jak na moich policzkach pojawia się rumieniec. Nie tego się spodziewałam po tym jak mnie wcześniej całował.

Przebraliśmy się oboje w koszule nocne i ułożyliśmy się razem w łożu. Klatka piersiowa Laurenta przylgnęła do moich pleców.

Już po około minucie spędzonej w zupełnej ciszy usłyszałam równy oddech, symbolizujący zaśnięcie męża. Przeglądałam się ścianie przylegającej do łóżka, ledwo widocznej w półcieniach rzucanych przez ledwo tlące się płomyki w kominku.

Nagle uderzyła mnie tęsknota za domem, ze rodziną i synkiem który nie skończył jeszcze nawet roku. W moich myślach pojawił się obraz Laurenta ze związanymi do tylu ciemnymi włosami oraz drobnego chłopca, którego trzymał w ramionach. Chłopiec z blond loczkami, odziedziczonymi po ojcu, mimo że miał dopiero kilka miesięcy był całkiem spory. Pulchna twarzyczka wyrażała jednocześnie radość i zdezorientowanie spowodowane wzniesieniem na wysokość której ze mną nie mógł doświadczyć. Nie było osoby którą kochałam równie mocno jak jego.

Zapragnęłam przyciągnięcia do siebie Achilla i wycałowania jego małego czółka. Z takimi myślami miotającymi się po mojej głowie zasnęłam.

Z Achillem na rękach, krzyczałam do Laurenta stojącego w oddali. Wokół mnie po ziemi toczyła się biała mgła, nie mogłam dostrzec niczego oprócz niej i mojej rodziny.

Z zachowania męża mogłam wyczytać tylko i wyłącznie przerażenie. Widziałam jak do mnie krzyczy, ale nic co powiedział nie doszło do moich uszu. Prosiłam go aby się zbliżył, aby nie odchodził dla dobra naszego synka. Równocześnie z moimi prośbami, Achille zaczął się szarpać wyciągając malutkie rączki w stronę ojca. Laurent nie mrugnął nawet okiem tylko dalej nieruchomy, ale gotowy do ucieczki w miejsce w którym go już nie dosięgnę.

Pragnęłam pobiec w jego stronę, lecz moje nogi nie chciały się mnie posłuchać, tak jakby wrosły w ziemię jak solidne dęby.

Achille coraz bardziej chciał wyrwać się z moich ramion, oczy zaszkliły się a na ustach pojawił się grymas. Byłam całkowicie przerażona i zdezorientowana tą sytuacją. Laurent, podczas gdy ja próbowałam utrzymać, pochylił się do przodu tułowiem i krzyczał do mnie, ale nadal nie potrafiłam czegokolwiek zrozumieć. W tej chwili zrozumiałam, on miał ten sam problem co ja, nie mógł ruszyć nogami.

Gwałtownie przekręciłam głowę w stronę Achilla, wszystkie kończyny miał sprawne.

Podjęta przeze mnie, chwile później decyzja była nielogiczna, ale czułam że dzięki temu uwolnię się ze sparaliżowania.

Synka wzięłam pod pachy i oddaliłam lekko od mojego tułowia. Nadal wyginał się w płaczu ku Laurentowi, lecz jego płacz po woli cichł.

- Mój malutki, podejdź tam do tatusia - powiedziałam łagodnie i ostrożnie ustawiłam go na ziemi.

Skierowałam wzrok na Laurenta, ujrzawszy jego przerażone spojrzenie zupełnie mnie sparaliżowało. Wiedziałam jednak że Achille zatopił się w gęstej, szarej mgle. Otworzyłam oczy spocona i nadal sparaliżowana przez paraliż senny władający moim ciałem. Moje oczy wpatrywały się w czarny sufit, powoli odzyskiwałam władzę końcach palców. Uświadomiłam sobie że leżę w naprawdę dziwnej pozycji, ręce miałam ułożone na wznak, brzuchem do góry i złączonymi, zgiętymi nogami skierowanymi w stronę ściany, oraz to że nie było przy mnie Laurenta.

Wciąż skołowana, lecz uwolniona do paraliżu, wstałam i po omacku podeszłam do komody, na której odszukałam świecę i niewielkie krzesiwo. Unikając poparzenia zapaliłam knot po czym wyszłam z kajuty na słabo oświetlony korytarz. Słyszałam jedynie cichutkie trzaski ognia oraz oddalony wzburzony szum fal, wskazujący na to, że pogoda się zepsuła. Na górnym pokładzie pewnie był mój mąż, próbował pomóc zapanować nad statkiem.

Prowadzona przez złe przeczucie wędrowałam w stronę schodów, lecz nagle statek niebezpiecznie przechylił się na jedną stronę, przez co wpadłam na ścianę i uderzyłam w nią głową. Moje oczy przysłoniła ciemność, a w skroniach pojawił się pulsujący ból, lecz zacisnęłam tylko zęby i wytężyłam wzrok. Powoli odzyskiwałam obraz tego co było przede mną, ale zdecydowanie za wolno.

Widząc jedynie rzeczy oddalone ode mnie o nie więcej niż dwa metry ruszyłam w górę schodów, oczami mojej wyobraźni widząc uśmiechniętego Laurenta czekającego na mnie na gorze, ale nie to zostałam kiedy otworzyłam ostatnie drzwi.


Witam serdecznie w drugiej części pierwszego rozdziału ,,Nauki lepszego życia". Dziękuję, że czytanie moją opowieść. Mam do was pytanie. Wolelibyście, żebym wstawiała rozdziały mniej więcej takiej długości czy dłuższe? Wychodziły by jednak trochę żadziej. Zapraszam do dalszego czytania i komentowania ^^

Nauka lepszego życiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz