Rozdział 26

520 22 1
                                    

Gdy się ocknęłam chłopaka nie było. Chciałam rozejrzeć się po pomieszczeniu, w którym jestem, jednak było za ciemno. Udało mi się rozpoznać jedynie okno. Wyróżniało się tylko tym, że za nim było niemal czarne niebo. Różnica pomiędzy kolorami była bardzo mała. Odruchowo sięgnęłam po telefon do plecaka, ale nic nie znalazłam. Ze strachem stwierdziłam, że go nie ma.

-Tego szukasz?

Odwróciłam się w stronę z której usłyszałam głos. Był on zimny i złośliwy. W czerni nocy zobaczyłam jakąś postać trzymającą moją zgubę na wysokości twarzy. Nagle zaczęła świecić, jednak nie oślepiła mnie. Mogłam zobaczyć tajemniczą osobę. To był... Will. Ten sam, który mnie zdradził i chciał zabić. Na mojej twarzy malowała się wściekłość. Nienawidziłam go. Już zalicza się do moich wrogów. Tym razem wyglądał trochę inaczej... jak nie on. Zamrugałam kilka krotnie, a on zniknął. Ponownie się obudziłam. Tym razem naprawdę. Czarny plecak leżał tuż obok mnie, a przez okno wypadało światło księżyca. Jedna rzecz się nie zmieniła. Pod fragmentem sufitu nikogo nie było. Chciałam wstać, ale zakręciło mi się w głowie. Upadłam niemal do razu. Sięgnęłam po komórkę. Było już po północy. Co oznacza, że ,,przespałam" około siedem godzin. Momentalnie zbladłam.
Aż tyle spałam?!
Rozejrzałam się dookoła. Tuż za mną leżał kawałek stropu wielkości mojej pięści. I wszystko się wyjaśniło. W wręcz ślimaczym tempie wstałam z zimnej i brudnej podłogi. Teraz mogłam sprawdzić czy ktoś do mnie dzwonił. Gdy tylko zobaczyłam kto i ile razy próbował się połączyć i ilość SMS'ów prawie się przewróciłam:

126 nieodebranych połączeń
36 nieodebranych wiadomości

Połowa była od Mandzia, a zaś druga od Doma. Zdziwiło mnie to trochę. Moja ,,rodzina" nie dawała najmniejszego znaku życia od kiedy obudziłam się w ich towarzystwie w szpitalu. Teraz pewnie mnie szukają. Zabrałam swoje rzeczy i już miałam wychodzić z tego strasznego pokoju, ale coś, albo ktoś mi przeszkodził. Zostałam odepchnięta od drzwi z dużą siłą. Nie poddałam się i w ułamku sekundy podniosłam się z zimnych paneli i ponowiłam próbę ucieczki. Tym razem zatrzymało mnie coś w rodzaju pola siłowego.
Jak to jest możliwe? Dlaczego nie mogę wyjść? A może ktoś jeszcze chce się wydostać z tego koszmarnego miejsca?
Zdawałam sobie te i wiele innych pytań. Myśli nie dawały mi spokoju. Nagle mój telefon zadzwonił. Jakiś nieznany numer. Od razu odebrałam:

-Witaj, mam nadzieję, że trochę tu zabawisz...-głos w słuchawce był zimny, nieprzyjemny.

-Czego ode mnie chcesz?!

-Tego samego co wszyscy...

Rozmówca się rozłączył.
Kto to był?! Czego on chce... Chyba już wiem czego... Wolności... Tylko dlaczego mnie tu uwięził?
Szukając odpowiedzi na te pytania chciałam się oprzeć o niewidzialną ,,tarczę", ale odkryłam bolesną prawdę. Już nic tam nie było. Już któryś raz podniosłam się i wyszłam. Szłam powoli mając wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Po chwili doszłam do korytarza, który na samym końcu miał do zaoferowania dwie drogi, w prawo bądź lewo. Do wyjścia prowadziła druga opcja. Niestety sytuacja z drzwiami się powtórzyła, z tą różnicą, że to nie była ta drewniana konstrukcja, którą tak często używamy. Zrezygnowana postanowiłam iść w drugą stronę. Tamtędy mogłam przejść. W ten sposób coś lub raczej ktoś mnie prowadził. W pewnym momencie doszłam do schodów prowadzących prawdopodobnie do piwnicy. Westchnęłam. Wyjęłam z plecaka latarkę i oświetlałam nią drogę. Stare betonowe stopnie zdawały się nie mieć końca i zakręcały w prawo, przez co nie wiadomo było czy coś nie czyha za zakrętem. Ta rzecz napawała mnie strachem. Szłam stosunkowo wolno nieustannie oglądając się na wszystkie strony. W końcu doszłam do dosyć starego pomieszczenia. Najdziwniejsze było to, że wszędzie był tylko kurz, a poza tym nic się nie zawaliło. Dziwne... Jakby ktoś o to dbał. Przejrzałam się, sufit podtrzymywany przez duże, drewniane belki, pod ścianami beczki. Na podłodze walało się wszystko.
Nagle za sobą usłyszałam huk. Odwróciłam się i od razu odsunęłam się do tyłu. Na schodach stał Neuner. Zacisnęłam pięści i już miałam się na niego rzucić, ale ten przemówił:

-Nie jestem tym za kogo mnie bierzesz.

Chłopak uśmiechnął się lekko. Zmierzyłam go wzrokiem i odezwałam się:

-W takim razie kim jesteś? Pokaż swoją prawdziwą postać.

-Jestem Alfred, jak narazie nie musisz więcej o mnie wiedzieć. Mam do Ciebie prośbę.

-A co jeśli się nie zgodzę?

-Wtedy już nigdy stąd nie wyjdziesz i nikt Cię tu nie znajdzie. Obiecuję to, a zawsze dotrzymuje słowa.

-Co miałabym zrobić?

-Otóż już Ci tłumaczę... Zanim postawiono ten budynek był tu dom czarownicy. Ludzie bali się jej, bo ta dziwnie się zachowywała, mówiła w innym nieznanym języku. Pewnego dnia mieszkańcy postanowili się jej pozbyć. Dziesięciu mężczyzn zabarykadowało wszystkie okna i drzwi, tak aby ta nie mogła się wydostać. Następnie podpalili domek. Spodziewali się usłyszeć krzyki kobiety, ale zamiast tego słyszeli śmiech. Nie byle jaki. Obłąkańczy, mrożący krew w żyłach. Gdy wrócili następnego dnia niczego tam nie było oprócz jednej rzeczy. Na miejscu gdzie powinny być szczątki chaty czarownicy był kryształ. Błękitny, piękny. Każdy próbował go podnieść, ale nikt nie zdołał.

-Czyli wszystko przez głupi kryształ?

-Zgadza się.

-A nie był zakopany?

-Nie. Musisz go znaleźć i wynieść z tego szpitala. Inni zaczynają się niecierpliwić...

Alfred zaczął rozpływać się w powietrzu. Po chwili zostałam sama. Duch zostawił mnie z masą pytań. Coraz więcej zagadek, a jeszcze mniej odpowiedzi.
Moje rozmyślania przerwał pewien dźwięk. Odgłos charakterystyczny jak dla moich uszu. Pisk opon i ryk silnika. Nawet wiem jakiego samochodu. Dominica Toretta. Mojego... ojca. Tak, uważam go już za tatę, prawdziwego ojczyma miałam tak naprawdę tylko przez pewien czas. Uśmiechnęłam się i ruszyłam w drogę powrotną. Prosto do Doma.

F&F: Inna wersja MOCNA KOREKTAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz