Rozdział XXII

946 111 38
                                    


Rozszerzyłem usta w szoku, nadal nie dowierzając w słowa, usłyszane chwilę wcześniej.

- Co cię tak dziwi? - spytał, kryjąc swoją twarz w dłoniach, zawstydzony po stokroć.
- Zupełnie nic - odparłem z szerokim uśmiechem - po prostu nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej odczuwał taką chęć naruszenia twojej cnotliwości. - Skończyłem, obserwując z poważną miną jak jego twarz nabiera intensywnej barwy różu.
- Zawsze chodzą ci po głowie nieczyste myśli, Lynch. - Powiedział, odwracając wzrok. Rozejrzałem się ponownie po restauracji, kwasząc się automatycznie na spojrzenie kelnera skierowane w stronę naszego stolika. Nie mogłem się niczego podjąć. Blade sączył przez słomkę swoją lemoniadę, a ja zastanawiałem się, co mogę zrobić w kierunku zbliżenia się do niego choć o kroczek bliżej. W końcu znaliśmy się już długo. Zdawałem sobie sprawę z tego, jak bardzo krępował się takiego typu rzeczami ale jako zadufany w sobie egoista nie mogłem dłużej czekać.

- Cov, masz minę jak dendrofil, któremu właśnie udało się upolować dorodny okaz wierzby wiszącej. - Blade pstryknął mi palcami przed oczami, odrywając mnie od głębokich refleksji typowego, napalonego nastolatka. Dokończyłem swój posiłek z taką prędkością, że po ostatnim kęsie poczułem się zgorszony jak nigdy dotąd.
- Mogę prosić o rachunek? - zawołałem do kelnera. Ten z niechętną miną przytaknął głową, podchodząc do kasy fiskalnej.
- Aż tak ci się śpieszy? - spytał Blade z pełną buzią. Wyglądał jak mały chomik. Nachyliłem się do niego, zgarniając palcem sos spływający po jego brodzie i zlizując go z niego.
- Mamy coś ważnego do zrobienia w pokoju. - Odpowiedziałem z uśmiechem.
- Coś do szkoły? ale przecież siedzą tam El z Betty - odparł, zupełnie skrępowany tym, co zrobiłem chwilę wcześniej. Przewróciłem oczami, wzdychając nad jego niewinnością.
- Jasne, coś do szkoły. - Odparłem, upijając ostatni łyk mojej coli.
Kelner podszedł do nas, podając mi rachunek. Zapłaciłem, wstając od stołu.
Karta kredytowa od ojca była jedną z niewielu rzeczy, za które byłem mu wdzięczny.
Campbell podniósł się za mną i poczęliśmy zmierzać w kierunku drzwi.
- Do widzenia - powiedziałem kelnerowi, mijając go po drodze.
- Zapraszamy ponownie. - Odpowiedział blado, nie odrywając nawet wzroku od swojego telefonu komórkowego.
- Gbur - szepnąłem, otwierając drzwi Blade'owi.

- Naprawdę masz teraz ochotę na robienie rzeczy do szkoły? - spytał Blade, ziewając markotnie.
- Masz rację, możemy zrobić coś o wiele ciekawszego. - Odparłem, przyciągając go do siebie.
- Cover.. jesteśmy na ulicy - powiedział ściszonym głosem, rozglądając się dookoła.
- Ulicy pustej jak łeb El'a. - Uśmiechnąłem się, biorąc rękę z powrotem.

Zapukaliśmy do naszego pokoju. Nikt się nie odezwał. Zerknąłem przez dziurkę od klucza, czy El nie siedział tam przypadkiem z Betty, ale nic nie zauważyłem. Weszliśmy, nie było ich tam.
- Musieli pójść na spacerek. - Powiedziałem, zdejmując buty.
- Popatrz - powiedział Blade w momencie, w którym ja zdążyłem już rzucić się na swój materac. Podniosłem się, a ten trzymał w ręku jakąś kartkę.
- Napisał, że wrócą jutro i nie mamy się martwić. - Przeczytał, uśmiechając się. Wybuchłem cichym śmiechem.
- To nieźle ją zbajerował - odpowiedziałem, kładąc się z powrotem.


- Cover - szepnął Blade, siadając na moim łóżku. Wydawał się być zmieszany.
Czułem, że domyślałem się, o co mu właściwie chodziło.
- Spokojnie, Blade. Niczego nie zaingeruję. Nic na siłę. - Wyprzedziłem go, zwracając głowę w jego stronę. W tym momencie nasze usta się spotkały. Pocałował mnie, kładąc mi delikatnie dłoń na policzku. Odsunął się. Zupełnie zaskoczony spojrzałem na niego z wytrzeszczonymi oczami.
- Blade? - spytałem - dobrze się czujesz?
Wyprostował się na materacu, spoglądając na mnie z poważną miną.
- Lynch. Chcę to zrobić. - Wyszeptał, czerwieniejąc.
Usiadłem obok niego, kładąc mu ręce na ramionach.
- Bladuś, już ci mówiłem. Poczekajmy na odpowiedni moment, kiedy będziesz pewny, że jesteś na to gotowy albo po prostu wyniknie to zupełnie naturalnie. - Powiedziałem spokojnie, głaszcząc go po głowie.
- Cover, ja nie żartuję. Naprawdę bardzo chcę to zrobić. - Przebił mnie wzrokiem jak milion strzał, nie zezwalając na jakiekolwiek zaprzeczenie. Zagryzłem dolną wargę.
- Tylko potem niczego nie żałuj, a co gorsza, nie ucieknij, bo dobrze wiesz, że jak zacznę, to nie będzie już odwrotu - orzekłem z zadziornym uśmieszkiem. Przyciągnął mnie do siebie, trzymając swoje zimne dłonie na moim karku.
- Wiem - powiedział - i nie przeszkadza mi to.
Położyliśmy się. Począłem całować go po szyi.
- Łaskocze - zaśmiał się. Spojrzałem na niego. Łzy spływały mu po policzkach. Uśmiechnął się do mnie, oznajmiając cicho, jak bardzo jest szczęśliwy. Złożyłem delikatny pocałunek na jego czole.
Mógłbym dać uciąć sobie głowę, że byłem o wiele szczęśliwszy od niego, choć nie potrafiłem okazać tego poprzez łzy szczęścia. Dłonią otarłem mu poliki, a następnie wznowiłem wcześniejszą, przerwaną czynność.



- COVER!! PUSZCZAJCIE GO!! - widziałem rozmazanego, krzyczącego Blade'a we łzach, próbującego wyrwać się spod rąk ochroniarzy. Był owinięty jedynie białym prześcieradłem, a po chwili jego prucia, ochroniarz uderzył go prosto w twarz pięścią wielkości piłki do koszykówki.

Mnie też trzymali. Chciałem krzyczeć, ale moje zasoby energii życiowej nie pozwalały mi na to. Czułem, jak opadam z sił. Robiłem się coraz bardziej śpiący, będąc niesiony na ramieniu jakiegoś wielkiego, napakowanego gościa. Umierałem, a pulsujący ból roztaczający się stopniowo po każdej możliwej części mego ciała jedynie wieńczył stopień mojego cierpienia.
Nie dałem rady.


AkrylionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz