- Angelica Dallas!
- Idź, teraz Twoja kolej – powiedziała mama łagodnym tonem i uśmiechnęła się do mnie, a ja skinęłam głową i weszłam do gabinetu, w którym czekała na mnie pani psycholog.
- Ładny dziś mamy dzień, prawda? - spytała.
Przytaknęłam. Dzień był naprawdę ładny. Świeciło słońce, słychać było wesoły śpiew ptaków. Było bardzo ciepło, pomimo tego, że lato już się kończyło, a świat powoli tracił swój urok. Lubiłam lato. Ta pora roku zachwyca mnie swoim pięknem, którego inni nie doceniają chowając się w domach i narzekając na upał.
Ogólnie ludzie są dziwni. W zimę narzekają na mróz - na to, że trzeba odśnieżać i tęskno im do lata. Jednak gdy przychodzi lato, chcą aby świat znów zamienił się w śnieżną krainę. Takie błędne koło. Nie rozumiem tego.
- Przejdziemy się gdzieś? Co ty na to? - posłała ciepły uśmiech w moją stronę, co odwzajemniłam.
- Jasne, chodźmy.
Opuściłyśmy budynek i poszłyśmy na spacer. Park znajdujący się nad rzeką znakomicie nadawał się do tego celu. Aleje pokryte były stertami wilgotnych liści, które powoli zmieniały swój kolor na ciemny odcień złotego. Na drzewach powiewały pojedyncze listki, niczym smutne wiadomości, których autorką była jesień. Nagie gałęzie drzew sterczały złowrogo na tle ciemnego nieboskłonu. Wszystko to razem nie nastrajało mnie zbyt optymistycznie. „Nadchodzi czas umierania" - pomyślałam, patrząc na park. „Czas umierania" - powtórzyłam w myślach. Przystanęłam nieopodal bujnego krzewu, kompletnie pozbawionego liści. Właśnie wtedy, gdy zobaczyłam obraz szykującej się do snu przyrody, moje oczy zapiekły mnie od napływających łez, które usilnie próbowałam zatrzymać przed ujawnieniem się. Na krzaku zauważyłam wyraźny zarys pąków kwiatów. On już wiedział. Wiedział, co będzie dalej. Działał z niezachwianą wiarą i pewnością, że nadejdzie to, co ma nadejść.
- Radzisz sobie jakoś z tym wszystkim? - zapytała pani psycholog, strasząc mnie przy tym, bo pogrążona we własnych myślach zapomniałam o jej obecności.
- W sumie, to nie mam innego wyjścia. Muszę sobie radzić – spuściłam wzrok.
- No tak. To też racja. Ale ty wcale nie musisz tego w sobie dusić. Powiedz to. Obwieść światu swoje poglądy. Porozmawiaj o tym z kimś. Słowa zawsze pomagają.
Szłyśmy przed siebie. Popołudniowe słońce delikatnie muskało moją skórę. Było przyjemnie. Milczałyśmy. „Słowa zawsze pomagają" - w myślach analizowałam to zdanie. Prawda. Słowa nie tylko pomagają, ale również są ucieczką. Co robię, kiedy nie umiem sobie poradzić? Piszę. Tylko, że ja w odróżnieniu od innych nie prowadzę pamiętnika, dziennika, ani nie piszę książki. Ja po prostu piszę z Nim. To daje mi wolność. Słowa dają mi wolność. Kocham słowa. Własne, czy czyjeś. Napisane, czy wypowiedziane – nie ma znaczenia. Dają mi poczucie wolności. Nienawidzę słów. Bo ranią. Bo potrafią zadać śmiertelny cios w serce. Milczenie jest złotem, ale słowa są warte więcej niż złoto. Wiele więcej. Niezdecydowany człowiek. Taka już jestem. Szczęście. To też słowa. Te szczere. Prosto z serca. Co daje mi szczęście? Słowa. Co dają mi słowa? Szczęście. Logiczne, ale trudne do pojęcia.
- Czym są dla pani słowa? - zapytałam po dłuższej chwili ciszy.
- Słowa? - spytała zdziwiona. - Są dla mnie zwykłymi wyrazami rzuconymi na wiatr. Pozostawionymi nam do własnej interpretacji. Ludzie odbierają je jak chcą. Dla mnie są one bezwartościowe. Choć często pomagają – spojrzała w jakiś bliżej nieokreślony punkt w oddali. - Myślę, że powinnyśmy już wracać do budynku. Czas skończyć te zajęcia.
„Czas najwyższy..." - pomyślałam.