Rozdział 4 ~ Hoodie czy Brian?

183 22 1
                                    

Krew. Pełno krwi. Jestem w niej cała! Do kogo należy?

Ostrożnie wstałam i strzepałam z siebie ściółkę leśną. Tak, las. Rosswood? Na pewno. Gdzie jest Tim? Nic mu nie jest?

Ruszyłam przed siebie. Było ciemno, ledwo widziałam czubki swoich butów, nie mówiąc już o jakiejś drodze powrotnej. Coś poruszyło się w krzakach. Spięłam się cała, gotowa do ucieczki. Z zarośli wyszedł chłopak. Mniej więcej w wieku Wrighta. Podobnie jak ja, cały we krwi. W oczy rzucała mi się jego żółta bluza z kapturem.

-Brian? - Zapytałam niepewnie, cały czas przygotowana do ewentualnego biegu.

-S-skąd mnie znasz? - Spytał słabo.

-Tim mi o tobie mówił.

-Nie chcę o nim słyszeć! Jest dla mnie nikim! - Chłopak w momencie się zdenerwował, a ja o mało nie dostałam zawału na jego nagły wybuch złości.

-To zrozumiałe. Zostawił cię samego. - Tak naprawdę wcale tak nie myślałam. W pełni rozumiem postępowanie bruneta. Był przekonany, że tak będzie najlepiej dla wszystkich. Chciał ratować swoich bliskich. Opowiadał mi, że załamał się po "śmierci" Briana. Pomagam w szpitalu już jakiś czas i widzę,że nie uda mi się przekonać chłopaka stojącego przede mną, by myślał inaczej. Przynajmniej teraz.

-Nie wiesz jak to jest. - Głos mu zadrżał. - Najlepszy przyjaciel zostawia cię samego. Już go nie obchodzisz. Jesteś dla niego nikim!

-Nie byłam w takiej sytuacji, ale bardzo podobnej. - Starałam się, aby mój głos brzmiał łagodnie i spokojnie, choć niewyobrażalnie się bałam. - Zostałam adoptowana. Moi biologiczni rodzice mnie nie chcieli. Od samego początku. Dostałam kiedyś list, w którym pisali, że chcieli przeprowadzić aborcję, ale nie mieli wystarczająco dużo pieniędzy. Dowiedzieć się od własnych pierdolonych rodziców, że tak naprawdę nigdy mnie nie chcieli. Zajebiście! Choć w sumie co ja się dziwię, skoro nie chcieli mnie od początku?! - Gdzieś miałam spokojny ton. W momencie cała stałam się roztrzęsiona. Pogodziłam się z tym, mam kochającą rodzinę, jednak ciężko mi o tym wspominać.

Chłopak przez chwilę się nie odzywał. Nie takiej reakcji się spodziewałam. Liczyłam bardziej na to, że będzie starał się udowodnić, że to on miał w życiu gorzej. 

-Przepraszam, ja nie wiedziałem. - Szepnął i podrapałam się po karku.

-Skąd miałeś wiedzieć? - Westchnęłam. - Słuchaj, jestem już zmęczona tym wszystkim i chciałabym wrócić po prostu do domu. Wiesz jak wyjść z lasu? Nigdy nie byłam w tej części.

Chłopak lekko się zawahał, ale po chwili pokiwał wolno głową i złapał mnie za nadgarstek, prowadząc w tylko sobie znanym kierunku.

Przedzieraliśmy się przez zarośla, krzaki, wysokie trawy, aż wyszliśmy na skąpo oświetloną ulicę. Staliśmy właśnie pod latarnią dającą lekko żółte światło, więc mogłam przyjrzeć się mu lepiej. Miał jasnobrązowe włosy, które wpadały lekko nawet w ciemny blond. Co prawda były posklejane krwią i było w nich pełno listków i gałązek, ale pewnie moje nie wyglądały lepiej. Oczy natomiast były ciemnobrązowe, podobne do oczu Tima. Naprawdę bardzo mi się podobały. Odzwierciedlały jednak stan emocjonalny Briana. Widać było w nich smutek, ból, gorycz... Żal mi go.

-Co się tak mi przyglądasz? - Zerknął na mnie kątem oka i uśmiechnął się, podnosząc tylko jeden kącik ust. Gdy Tim pokazywał mi wpis numer 84 zauważyłam, że Brian ma specyficzną mimikę twarzy i praktycznie zawsze uśmiecha się w ten sposób. To urocze i gdy pierwszy raz to ujrzałam byłam oczarowana.

Szybko odwróciłam wzrok i oglądałam w wielkim skupieniu drzewa ciągnące się całą długością szosy.

-Mówię do ciebie. - Chłopak stanął przede mną, zmuszając tym samym bym się zatrzymała i spojrzała w jego, tym razem, ciepłe, czekoladowe oczy.

-Ja... - Uśmiechnął się zachęcająco. - No... Ostatni raz jak cię widziałam miałeś kominiarkę na głowie, więc chcę sobie popatrzeć na ciebie teraz.

Moja odpowiedź chyba go zdziwiła, bo stał z ściągniętymi brwiami, powodując, że na czole pojawiły mu się zmarszczki i wpatrywał się we mnie bacznie.

-No co? - Spytałam beztrosko, wyminęłam go i pociągnęłam za nadgarstek, zachęcając, aby szedł dalej.

-Nic, tylko... - Zawahał się. - Nie boisz się mnie?

-A dlaczego? Przecież odzyskałeś świadomość.

-No tak, ale... Nie znasz mnie. A jak ci coś zrobię?

-Tim mi o tobie opowiadał... - Właśnie dotarło do mnie co ja właściwie powiedziałam, jednak było już za późno.

-Nigdy nie wspominaj mi o nim! - Wysyczał przez zaciśnięte zęby, przygwoździł mnie do pobliskiego drzewa i tym samym unieruchomił mnie. W tym momencie faktycznie zaczęłam się go bać. - Zrozumiane? - Spojrzał mi w oczy.

Pokiwałam tylko lekko głową.

-J-ja... Przepraszam. - Chyba dotarło do niego co właśnie zrobił. Poluzował lekko uścisk, jednak wciąż mnie nie puścił.

-Już dobrze. Wszystko w porządku, Brian. - Mówiłam spokojnie, jak to miałam w zwyczaju, na przykład na sesjach z pacjentami szpitala.

-N-nic nie jest w porządku. - Drżał mu głos. Był cały roztrzęsiony. Wyswobodziłam jedną rękę i delikatnie pogłaskałam go po ramieniu, które wciąż opierał o korę drzewa, na wysokości mojej głowy.

-Spokojnie. - Szepnęłam. Spojrzał na mnie uważnie. Spięłam się pod tym wzrokiem. On ostrożnie cofnął ręce i złapał mnie w talii, przyciągając do siebie i sprawiając, że ukryłam twarz w jego klatce piersiowej. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu, nie wiem czy przez nagłą zmienność zachowania szatyna, czy przez to, że docisnął mnie na samym początku trochę za mocno, jednak potem już stałam spokojnie, wdychając żywicę, krew i bardzo nikły zapach wody kolońskiej. Delikatnie objęłam go w pasie, nie podnosząc dzięki temu zbyt wysoko rąk i gładziłam go po plecach.

-Nie chciałem cię wystraszyć. - Mruknął cicho, chowając twarz w moich posklejanych od brudu i posoki włosach.

-Wiem, wiem. - Szepnęłam, odchylając lekko głowę, żeby nie zostać zagłuszona przez jego bluzę. - Nie gniewam się.

Odsunął się, podrapał po karku lekko speszony i uśmiechnął w ten swój specyficzny sposób, patrząc mi w oczy.

-Wracamy już do domu? Za dużo wrażeń jak na jeden dzień.

-Jasne, odprowadzę cię do T... Wrighta i wrócę tutaj.

-Po pierwsze. Wiesz gdzie jest teraz Tim? Po drugie. Jak to tutaj wrócisz? - Zdziwiłam się.

-Nooo... - Przeciągnął charakterystycznie samogłoskę. - Wiem, gdzie jest twój przyjaciel, bo go obserwuję... świadomie. - Dodał, widząc, że chcę coś powiedzieć i kontynuował, kiedy pokiwałam głową ze zrozumieniem. - A wrócę tutaj, bo nie mam się gdzie zatrzymać.

-Jak to nie masz?

-Normalnie. - Wzruszył ramionami. - Nie mam domu, a kasy na hotel, czy coś też brak. - Na potwierdzenie wsadził ręce do kieszeni bluzy, a potem wyciągnął jej zawartość. A raczej jej brak.

-W takim razie wrócisz ze mną i będziemy trzymać się wszyscy razem. Jak trzech muszkieterów.

-Czekaj, czekaj... Ja, ty i Wright? O nie! - Przewrócił oczami, wyraźnie zmęczony już moimi próbami pogodzenia dawnych najlepszych przyjaciół.

-Nie będziesz błąkał się po lesie.

-Nie błąkam się. Znam go doskonale.

-I tak zostaniesz z nami. - Mruknęłam do siebie pod nosem.

-Co mówisz? - Nachylił się nad moim uchem. Denerwuję mnie to, że jest wyższy o głowę. Nie lubię być najniższa w towarzystwie, a na razie jedynie on jest moim kompanem w tej podróży.

-Nic! - Powiedziałam szybko i wyprzedziłam go. - Chodź już po prostu!

Asylum [EDYTOWANIE🖋 przynajmniej kiedyś]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz