Rozdział dwudziesty siódmy.

252 27 3
                                    

Unoszę ociężałą głowę, przenosząc w ten sposób wzrok jasno-ciemnych oczu na zegarek przyczepiony do mojego nadgarstka. W sumie, dlaczego ja go jeszcze noszę? Ech, nieważne.

Dwadzieścia minut i czterdzieści sekund po pierwszej.

Z moich ust wydobywa się głuche westchnięcie. Unoszę leniwie dłoń i przeczesuję splątane włosy Marcusa, plącząc w ten sposób palce o jasne kosmyki. Powtarzam tę czynność jeszcze chwilę, przyglądając się chłopcu.

Dwadzieścia dwie minuty i trzy sekundy po pierwszej. Za dwa tygodnie mamy grudzień, z tego, co wiem. Jednak mogę się mylić, ponieważ dawno nie widziałam kalendarza.

Chwiejnie podnoszę się na nogi, marząc o spokojnym zaśnięciu, jednak nie jest mi to dane. Nie rozumiem, dlaczego tej nocy. Dlaczego to znowu się zaczyna.

Zmęczone z niewyspania oczy zamykają się, mimo że mózg im tego stanowczo i zaborczo zakazuje, a strach, który kryje się pod powiekami, obezwładnia mnie. Czuję rozpacz, która zżera od środka moją duszę, powodując chłód i ucisk na ciele, a nadchodzący dzień tylko podsyca jej jad.

Czuję się... i jestem niewyspana, zmęczona i przestraszona. Powoli, z trudem zaczynam odróżniać od siebie przedmioty, a tym bardziej kolory.

Wszystko jest ciemne, wyblakłe i jednolite.

- Nie śpij – mamroczę do siebie i padam na łóżko.

**

- Pamiętasz moje imię? – syczy mi w twarz. W odpowiedzi tępo kiwam głową, niemal ciesząc się z tego, że jestem przywiązana do tego cholernego krzesła. – Powiedz je.

Ona jest panią mojego umysłu. Ona rządzi moimi snami i koszmarami. Ona rządzi moimi myślami, gdy ja nie jestem w stanie, gdy śpię, gdy odpływam. Pojawia się nagle i torturuje, aż nie zwariuję.

- Nie.

I nagle z mojego gardła wyrywa się wrzask bólu i przerażenia. Przed oczami widzę ich. Widzę, jak zostają zabici, jak ja nic nie mogę zrobić. Słyszę ich wrzaski, tak pełne bólu, tak mocno na mniej tutaj wpływające, mimo że na żywo nawet bym ich nie usłyszała.

- Mów! – Jest wściekła.

Mój drżący oddech przybiera formę czerwonego dymu, który wylatuje z moich ust. Jest niczym powietrze niczym krew zmieniona gaz.

- Nie – szepczę, nadal uparta. Nadal chcąca postawić na swoim.

I wrzeszczę.

I płaczę.

I cierpię przez swoją głupotę.

- Dość! – wołam. – Dość! Przestań!

Ona nie przestaje.

Chce mnie złamać. Wiem to. Wiem od dawna, mimo jej nieobecności. Mimo braku spożywania tabletek. Wiem o tym od początku, ale ignorowałam to za każdym razem. I nawet o tym nie wiedziałam. Nie wiedziałam, że ignoruję.

- Dość! – wrzeszczę, gdy przed oczami miga mi obraz jej trumny. – Przestań! Błagam! Dość!

I patrzę. Nie mogę kontrolować swojego umysłu. Patrzę ponownie załzawionymi oczami, jak trumna z jej zimnym ciałem opada w dół, w dziurę, w której spędzi resztę wieczności. Słucham kazania księdza, ponieważ chciała być tak pochowana. Czuję ten sam ból straty matki, którego nie czułam dotychczas. Który zniknął. Straciłam matkę. Matulę, mamusię, mamę. Straciłam osobę, która była mi najbliższa, mimo że tak nie czułam. Straciłam kogoś, kto być może był jedyną osobą, która mogłaby mnie powstrzymać przed wybraniem tej drogi.

Zasady szaleństwa - M|Z(c-pasta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz