Wciąż nie jestem pewna, czy istnieliśmy...
Wstawaliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca delikatnie sunąc tuż za należącymi do nas Ciałami; ostrożnie stawialiśmy pierwsze kroki tak, by móc zrozumieć, że nareszcie nastał dzień, więc znów żyjemy... Za jego panowania na nowo nie byliśmy niczym, na te kilka godzin, nim światło ponownie nas opuści. Pragnęliśmy odczuwać, więc krzywe zwierciadło naszego świata pozwalało nam wierzyć, iż biorąc się za ręce poczujemy coś, poza chłodem. Okłamywaliśmy się sądząc, że brak uczuć nim jest; pustka zawsze przypominała nam o zimnie, lecz tak naprawdę nie potrafiliśmy odebrać od świata nawet tego. Ciała ubierały nas w różnorodne stroje, tańczyliśmy wraz z porywanymi wiatrem liśćmi, podarunkiem od słońca, lecz równie często po prostu stawaliśmy się nimi, choć nie z naszej woli; pożerały nas drzewa i krzewy, czasem nawet zwierzęta i chmury odbierające nam słoneczne promienie, nasze małe złudzenie wolności, ale tak naprawdę baliśmy się jedynie zachodów. Byliśmy bezradni w obliczu umierającego dnia, który przegrywał z nocą - razem z nią przychodziło tylko zapomnienie, zwątpienie i strach. Uwięzieni w mroku nie mieliśmy nawet pojęcia, czy możemy się poruszać; gdzie idziemy, czy choćby kim w tej chwili jesteśmy. Teraz już to wiem, byliśmy nikim... Pewnego razu świat z zewnątrz ofiarował nam coś, co mogło uczynić nas nieśmiertelnymi. Przyjęliśmy to z rezerwą i niedowierzaniem; niejasnym mrokiem nocy, który zwykł nas ogarniać tuż po zachodach słońca...
Drzewa mąciły nam w głowach opowieściami o odległych krokach istoty, która podobno była nami, ale nie zwykliśmy im ufać - wiatr gubił po drodze wiele słów, lecz nie zawsze miały sens, zwykle wyłowione jedynie spośród rozchodzącego się po lesie echa odległych rozmów innych stworzeń...
I wtedy go zobaczyliśmy. Objawił się nam jako nowe słońce, błędny płomień miotający się wśród powykręcanych konarów i wciąż drgających do taktów własnych pieśni liści. Był naszym objawieniem, obietnicą powrotu do dnia, więc wstrzymywaliśmy oddechy za każdym razem, gdy niknął za zasłoną drzew klucząc po jednej z naszych ścieżek, choć niewątpliwie szedł ku nam; dla nas. Mimo to wiatr nie dawał nam nawet tyle, ile mógł zawierać w sobie oddech, przemykając po naszych ciałach i nie zatrzymując się przy nas choć na chwilę - nie mieliśmy nad nim władzy. Nigdy. Nowy blask był już blisko, powoli powołując do życia kolejnych z nas; podążaliśmy za nim razem z naszymi Ciałami tak, by nie zginąć, lecz szybko odkryliśmy, że nie wszystkich da się obudzić, a Ci, którzy żyją, nie do końca są sobą - wiedzieliśmy, że możemy to zmienić, lecz niektórzy i bez tego zmuszeni niesprawiedliwością innych pozostawali uwięzieni w mroku. Światło, które postać - inne, świadome Ciało - niosło w dłoniach, szybko nabrało dla nas nowego znaczenia; nie było już tylko życiem, ale i esencją nadzieji, radości... Wywoływało tęsknotę, odkrywało w nas uczucia, choć niekoniecznie wszystkie były przyjemne. (Nie mieliśmy pojęcia o ich prawdziwej naturze, w istocie były tylko mirażem, o czym przekonaliśmy się dopiero później.) Niektórych ogarniała jedynie zawiść, a wtedy patrzyliśmy na to z odrazą, zaślepieni blaskiem nie wiedząc, dlaczego się burzą. Tak musiało być... Prawda? To On wybrał... Nie powinni się kłócić, choć najwyraźniej każdy z nas wierzył w moc tego, czego może dokonać w świetle poranka, nowego czy starego - nie miało to większego znaczenia, zwyczajnie; w to, co uczyniłby lepiej ogarnięty światłem, a nikt nie pragnął czekać. Stwór ów szybko został ochrzczony mianem Śróddnia, był jedyną osobą w Lesie, której nadaliśmy imię, a nie tylko nazwę. Wyróżniał się, potrzebował go. Nie chcieliśmy, by poczuł się przez nas niedoceniony; traktowany w ten sam sposób, co reszta, skoro tak wiele chciał nam dać... A innym odebrać. Ranił drzewa, ale nie mieliśmy mu tego za złe, zasłużyły sobie na to zniekształcając nas za dnia, a przecież Śróddzień robił to, byśmy mogli znów żyć. Tak powinno być, tak wtedy sądziliśmy.
Odezwał się. Nigdy nie dowiedziałam się, jak to zrobił, ale znaliśmy słowa, więc rozumieliśmy, co do nas mówił; nauczał nas sensu istnienia pokazując, w jaki sposób przywołać dla siebie swój własny Ogień. Próbowaliśmy... Ale nie umieliśmy, nie wtedy. Nie mogliśmy umieć, bo nie zrozumieliśmy. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie mówił do nas, a jedynie do naszych Ciał. Dotykał i zamykał ich dłonie na skradzionych drzewom kończynach; objaśniał, jak pocierać nimi o siebie tak, by powstało światło, które on nazwał Płomieniem. Płomień to dziecko Ognia, wiesz? Ten, który Śróddzień trzymał w dłoniach był już żywy; rodził się, podróżował, pożerał, zabijał, tworzył potomków i... Jak wszystko musiał umrzeć. My też... A nie mieliśmy wtedy czasu na śmierć, pragnęliśmy wpierw nauczyć się żyć normalnym, wedle nas, życiem, zanim nam go zabraknie. Śróddzień mówił, że kiedyś stąd odejdzie, nie będzie mógł wiecznie nam przyświecać, więc musimy sami nauczyć się przywoływać Płomień. Niestety urywki drzew wymykały się naszym Ciałom, bo nie byliśmy nimi. Byliśmy sobą, więc próbowaliśmy robić to swoimi istnieniami; obracaliśmy Ciałem tak, by móc po nie sięgnąć, lecz jedynie nas zniekształcały. Traciliśmy to, co ledwie zdążył nam dać; nadzieję. Z czasem zapomnieliśmy prawie o istnieniu prawdziwego dnia, nie potrafiliśmy się nim cieszyć w obliczu grozy nocy. Drżeliśmy na samą myśl o tym, że znów opadniemy w otchłań marazmu.
Wtedy Śróddzień stwierdził, że zniknie na powrót pozostawiając nas na pastwę nocy, jeżeli choć nie spróbujemy być Ciałami. Więc staraliśmy się tak długo, aż udało nam się zostać Ciałami z cieniami, a nie cieniami z Ciałami, choć nie było to proste; wymagało od nas realnego wysiłku, który dotąd był nam obcy. Dotykaliśmy drewna i czuliśmy je. Byliśmy jak nieporadne dzieci we mgle węsząc w powietrzu nosami zapach dymu, słysząc uszami krzyki ranionych drzew i wiedząc, że w sercach powoli rodzi się coś nowego; wraz z przybyciem nocy nie byliśmy już bezradni, wciąż żyliśmy, pozostawaliśmy świadomi siebie, prawdziwi, czując to, co dawniej stanowiło jedynie niemożliwą bajkę... Trudno mi było wtedy uwierzyć, że kiedykolwiek mogło być inaczej, ale nie umiałam zapomnieć o zdarzeniach z przeszłości, która wymuszała na mnie pamięć sprawiając ból. Byliśmy już kimś więcej. Pełni myśli nabieraliśmy pewności, że dar Śróddnia staje się bezużyteczny i jest dla nas jak narkotyk, uzależnienie sprzed lat. Cienie stały się jego symbolem, horrendum. Chcieliśmy się ich pozbyć jak możącej dusze choroby. Jedynym miejscem, w którym moglibyśmy się od nich uwolnić, stało się niebo. To ziemia była środowiskiem cieni, a ono było od nich wolne... Wolność. To słowo przyświecało nam, gdy zadzieraliśmy do góry głowy, które chwilę później spuszczając wzrok patrzyły ze wstrętem na ciągnącą się za nami ciemność. Dawno zapomnieliśmy o Śróddniu, pochłonięci marzeniami o skrzydłach, którymi napełniły nas motyle, z początku niewiele znaczące i przyziemne, lecz później budzące się do życia tak, jak zrobiliśmy to wtedy my... Pewnej nocy odkryliśmy sny, dawniej ich nie miewaliśmy, wiedzieliśmy już, kiedy przechodzimy w stan, który dawno temu ktoś zwany przez nas Śróddniem zamknął w tym słowie, a one przedstawiały nam wizję nas wśród obłoków. Był już niemal postacią z legend, odległym... Cieniem przeszłości. Po tej myśli czułam, jak niechęć do słowa rośnie we mnie, a wraz z nią rozpierała mnie jego moc sprawcza, rozrywała Ciało z którego wychylały się brązowo - czarne, owadzie skrzydła. Bałam się, marzyliśmy o motylej lekkości i barwach, których spragnione były nasze nawykłe do ciemnego świata cieni oczy, a to, co tworzyła ze mnie rzeczywistość było zarazem nie będąc moim pragnieniem. Nie mogłam ufać, ale też nie potrafiłam tego zatrzymać czując owiewającą moją nową głowę, dodającą otuchy tyradę wiatru, z której zapamiętałam jedynie słowo "szczęście" i jego ramiona obejmujące moje skrzydła, gdy pod nami malała ziemia razem z moim starym Ciałem. Nie tylko mnie to spotkało, wszyscy powoli oddawaliśmy się niebu zostawiając za sobą cienie i Ciała. Odtąd już nikt nie odebrał nam skrzydeł i wolności, którą ze sobą niosły. Budziliśmy się i wzlatywaliśmy w niebo nocą, gdy wszystko otulała ciemność; to było jednym z największych osiągnięć i wyrazów naszego oporu, które doszły do skutku nie pozostawiając za sobą wyjątków; nie chcieliśmy już patrzeć na słońce i jego twory, a wszechogarniający mrok nikogo i niczego nie wyróżniał, przy okazji unikaliśmy również motyli, obok których czuliśmy się zwyczajnie brzydcy i odtrącani. To nasza brudna przeszłość, tak musieliśmy za nią zapłacić... Później nazwano nas ćmami, i choć nie byliśmy już dawnymi sobą, nasz nałóg nigdy nie przestawał w nas trwać; wciąż lgnęliśmy do świateł Śróddnia świecących nawet w najczarniejszą noc, mimo iż wiedzieliśmy, że wielu z nas może tego nie przeżyć.