5.

231 26 2
                                    

John nienawidził jeść w pośpiechu, ale miał świadomość, że śniadanie może być jego jedynym posiłkiem tego dnia, więc wepchnął w siebie ile tylko zdołał i zapił gorącą kawą. W normalnych warunkach pewnie poczułby się nie dobrze, teraz jednak był zdecydowanie zbyt podekscytowany, by przejmować się zmaltretowanym żołądkiem. Zanim wyjechali z posiadłości Sherlock podał informatykom maila, na którego mieli przesyłać zdjęcia podejrzanych, dlatego teraz doktor siedział na miejscu obok kierowcy z włączonym laptopem i starał się na bieżąco porządkować przychodzące dane. Kątem oka wciąż śledził przyjaciela, który nawet nie próbował ukryć zadowolenia; tak naprawdę dopiero gdy dowiedział się o morderstwach w pełni zainteresował się sprawą. Nie to jednak intrygowało teraz blondyna.

- Obiecałeś...

- Myślałem, że mocniej mnie pobijesz – wszedł mu w słowo Holmes. Z nieco tępawym uśmiechem potarł kość policzkową, na której wciąż widać było bladego siniaka.

- Zawsze możemy to poprawić – zapewnił doktor odwzajemniając uśmiech. Cóż, gdy Sherlock wrócił na Baker Street, John stracił nieco nad sobą panowanie i przez dobre kilka godzin na przemian wpadał w gniew i radosną euforię, co skończyło się na szczęście jedynie kilkoma średnio poważnymi kontuzjami (bo przecież wielki detektyw nie mógł przez cały czas biernie przyjmować ciosów). – Właściwie to jeszcze mi nie powiedziałeś, gdzie byłeś przez te dwa lata.

- Głównie w Chinach i w Japonii, potem jakiś czas w Australii – odparł brunet.

Na chwilę zapadła cisza i blondyn zrozumiał, że nie dowie się niczego więcej. Nie zamierzał naciskać, zamiast tego postanowił podtrzymać doby nastrój przyjaciela łudząc się, że dzięki temu uda mu się ukryć, że był świadkiem dziwnego zachowania Scarlet.

- Na szczęście wróciłeś zanim kupiłem kota. Nie wiedzieć czemu, ale utwierdzałem się w przekonaniu, że kupienie małego, upierdliwego, wiecznie ziewającego z nudów zwierzaka, który będzie wszystko niszczył i znosił do domu zakrwawione ofiary, to genialny pomysł.

- Ja też za tobą tęskniłem, John – wyznał Sherlock i bezwiednie oparł dłoń o ramię przyjaciela. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak jesteś dla mnie ważny.

- Sherlock, twoja reputacja...

- Reputacja? Nie bądź naiwny – prychnął cofając rękę. – Moja reputacja zbudowana jest na tych wszystkich bzdurach, które wypisują o mnie w gazetach, więc niestety, ale jest już stanowczo zbyt późno by udawać, że nic między nami nie ma. Poza tym nie zależy mi na reputacji tylko na twoim uznaniu. Jak sobie przypomnę, jakimi sprawami się zajmowałem zanim się poznaliśmy, to jest mi siebie zwyczajnie szkoda.

- Do czego zmierzasz? – zapytał ostrożnie doktor. Byli już blisko centrum Londynu i blondyn nie mógł się zdecydować, czy woli jak najszybciej dostać się do Barts, czy też usłyszeć finał tego dziwnego wyznania.

Westchnięcie Sherlocka było bardzo wymowne. Tak naprawdę John doskonale wiedział, co przyjaciel chciał mu powiedzieć, bał się tylko, że gdy już to usłyszy, może stracić coś bardzo ważnego. Nie chciał zmieniać zasad, według których funkcjonował ich „związek", zwłaszcza teraz, gdy oboje byli jeszcze trochę zdezorientowani po dwuletnim rozstaniu. Nie chciał też, by Sherlock powiedział coś, co nie było zgodne z prawdą. Brunet nie miał zielonego pojęcia jak powinien zachowywać się wobec innych ludzi, uparcie też odcinał się od silnych emocji, nie mówiąc już o tym, że poza swoim asystentem nie miał nikogo z kim był wystarczająco blisko... Skąd więc mógł wiedzieć, jak powinien ubrać w słowa swoje uczucia?

Detektyw milczał dopóki nie podjechali pod Barts.

- Niczego od ciebie nie oczekuję, John – powiedział parkując. – Albo raczej: nie chcę od ciebie niczego, czego nie byłbyś gotów dla mnie zrobić, nie licząc tego, co robisz dla mnie już teraz.

Diabelski TrylOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz