8.

171 23 4
                                    

John Watson był człowiekiem, w którego żyłach płynęła sama kwintesencja rycerskości, prawości i uczciwości, a ogrom wielkiego serca emanował z jego jasnych oczu. Można by pomyśleć, że ktoś taki zupełnie nie nadawał się do włamań połączonych z aktami wandalizmu.

A jednak były lekarz wojskowy tylko przez chwilę musiał bić się z wyrzutami sumienia.

- Co myślisz o tym, żeby napompować kilka rękawiczek i porobić odciski na suficie? – zaproponował z dziecięcym uśmiechem rozświetlającym jego poczciwą twarz. Nieco psychopatyczny śmiech Sherlocka w zupełności wystarczył mu za odpowiedź.

Byli w apartamencie Robina Flewellinga, członka brytyjskiego rządu, w którego ręce zdaniem Sherlocka trafiłby oddział panny Helsing, gdyby jej się coś stało. Banalne rozwiązanie banalnej sprawy, czyż nie? Owszem, tak mogło się wydawać, gdy to jedyny na świecie detektyw doradczy podawał światu rozwiązanie na tacy. A jednak wciąż kilka rzeczy pozostało do zrobienia. Przede wszystkim: należało zmusić pana Flewellinga do tego, by przyznał się do kradzieży i do tego, że groził Scarlet. Między innymi dlatego właśnie „pożyczyli" kilka torebek z krwią z Barts i szykowali małą niespodziankę dla ambitnego polityka.

- Scarlet na pewno jest bezpieczna? – zapytał John, przyglądając się z podziwem swojemu dziełu. Ściana, którą skończył „dekorować" wyglądała zupełnie tak, jakby kogoś pod nią brutalnie zamordowano, czyli dokładnie tak, jak zażyczył sobie Sherlock.

- Miała poinformować swoich ludzi, jest z nią Lestrade, a Raziel obiecał, że zaangażuje w to sieć – odparł brunet, zbyt bardzo pochłonięty wypisywaniem krwią ponuro brzmiących łacińskich sentencji, by spojrzeć na przyjaciela. – Sprawdzisz jeszcze raz obraz na kamerach?

Plan detektywa był idiotycznie wręcz prosty: mieli przerazić i wyprowadzić z równowagi Flewellinga, który w efekcie zrobi jedną z szesnastu rzeczy przewidzianych przez Sherlocka i tym samym da się złapać policji. Jak na razie wszystko szło po ich myśli i na tym etapie wystarczyłoby żeby wrócili do Scotland Yardu i poczekali na efekty, ale tak przecież stać się nie mogło.

Kiedy tylko upewnili się, że apartament jest gotowy na powrót właściciela, a kamery ustawione tak, że będą mogli zobaczyć każde najmniejsze nawet drgnięcie mięśni mimicznych jego twarzy, gdy wpadnie w furię, zaszyli się w samochodzie zaparkowanym kilka przecznic dalej i odpalili komputer. John niemal dał się przekonać, że zrobili to, by trzymać rękę na pulsie i w razie czego interweniować. Niemal. Bo jeżeli chodzi o trzymanie na czymkolwiek ręki, to była to jedynie ręka bruneta na jego kolanie i bynajmniej nie chodziło tu o badanie pulsu.

- Sherlock... czy to naprawdę konieczne? – zapytał doktor trącając palcem dłoń detektywa, by nie miał żadnych wątpliwości, o co mu chodzi, albo raczej: żeby nie mógł uciec z odpowiedzią, zasłaniając się niejasnością uwagi przyjaciela.

- Z tego co mi wiadomo, jest wręcz niezbędne – odparł młodszy Holmes i błyskawicznie chwycił dłoń w pięciokleszczowy kompleks swoich długich palców. – Bądź co bądź, jesteśmy parą, prawda? A to właściwie jest randka.

Doktor ze zdumienia parsknął śmiechem, ale śmiertelna powaga bruneta szybko stłumiła jego wybuch. No tak, jak w ogóle mógł o tym zapomnieć? Owszem, Sherlock potrafił robić takie rzeczy, żeby dostać to czego akurat bardzo w danym momencie chciał, ale był też jednocześnie kompletnie w tego typu sprawach nieobeznany. Może i doskonale wiedział jak wyglądają nieudane związki po dziesięciu latach burzliwego małżeństwa, gdzie szukać zwłok męża jeśli kochanek żony był hydraulikiem i potrafił wyliczyć cztery tysiące osiemset pięćdziesiąt siedem objawów niezadowolenia z wyboru życiowego partnera (wszystkie wymienił na swojej stronie), nie miał jednak zielonego pojęcia jak sam powinien się zachowywać w sytuacjach... powiedzmy - intymnych.

- Mówiłem już, że nie jestem... - zaczął John, ale Sherlock uciszył go spojrzeniem. Nie było to jedno z jego zwykłych spojrzeń, o nie. Nie było ani dumne, ani przenikliwe, ani świdrujące, ani kpiące, ani znudzone. Ten typ spojrzenia przeznaczony był wyłącznie dla byłego lekarza wojskowego i można go było porównać jedynie do spojrzenia małego szczeniaczka, który pragnie jedynie by ktoś podrapał go za uszkiem.

- Wiem, John – westchnął brunet. – Ale chciałbym żebyś potraktował nasz związek jako coś spoza ogólnie przyjętych form relacji między ludzkich. One nijak się mają do...

- Są nudne? – wszedł mu w słowo Watson, na co twarz detektywa rozpromieniła się w pełnym dziecięcej prostoty uśmiechu.

- Cholernie nudne, John.

- A to jest według ciebie randka.

- Cóż... Siedzimy razem w samochodzie, ciągle jesteśmy trochę ubabrani krwią, trzymamy się za ręce i czekamy, aż jeden z najbardziej szanowanych polityków w Wielkiej Brytanii zobaczy, co zrobiliśmy z jego mieszkaniem. Czy potrzeba ci czegoś więcej?

„Chciałbym cię podrapać za uchem" pomyślał doktor i mentalnie się za to spoliczkował. Właściwie nie miał żadnego argumentu, który pozwoliłby mu odtrącić Sherlocka (poza tym, że nie jest gejem, ale znając Sherlocka w ogóle nie będą mieli czasu na seks, więc to właściwie nic nie wnosiło) i był to właściwie jedyny powód, dla którego czuł do siebie wstręt. Na szczęście jednak dłoń bruneta była przyjemnie chłodna, nieśmiało spocona i kojąco zaciśnięta, wprost idealna, by zapewnić go, że podjął jedną z najlepszych decyzji w swoim życiu.

- Hmm... Sherlock? – Padło po dłuższej chwili ciszy.

- Tak, John?

- Co powiemy twojemu bratu jeśli okaże się, że Flewelling jest niewinny?

Diabelski TrylOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz