Tego dnia nie odwiedziłem Cartwrightów. Zamiast tego, kiedy już przeszukałem drogę, wróciłem biegiem ponad cztery kilometry do naszego majątku przerażony, że może Katherine porwali do lasu jacyś niewidoczni złoczyńcy - albo ten stwór, który siał postrach na okolicznych plantacjach.
Ale kiedy dotarłem do domu, znalazłem ją na bujanej ławce na werandzie. Gawędziła ze swoją służącą, a przed nią stała oszroniona szklanka lemoniady. Skórę miała bladą, a oczy leniwe, jakby nigdy w życiu się nie spieszyła. Jak zdołała wrócić do powozowni tak szybko? Chciałem podejść i zapytać ją o to, ale się powstrzymałem. Wyszedłbym na wariata, ujawniając myśli, które tłukły mi się po głowie.
W tej samej chwili Katherine podniosła wzrok i osłoniła oczy od słońca.
- Już z powrotem? - zawołała, jakby zdziwił ją mój widok.
W milczeniu pokiwałem głową, a ona zsunęła się z huśtawki i weszła do domku gościnnego.
Widok jej uśmiechniętej twarzy wciąż wracał do mnie następnego dnia, kiedy zmusiłem się do złożenia wizyty Rosalyn. Było jeszcze gorzej niż przy tej pierwszej. Pani Cartwright siedziała tuż obok mnie na kanapie i za każdym razem, kiedy się poruszyłem, jej oczy rozbłyskiwały, jakby spodziewała się, że lada chwila wyjmę ten pierścionek. Wykrztusiłem parę pytań o Penny, o szczenięta, które miała w czerwcu, i o postępy, jakie poczyniła Honoria Fells, miejscowa krawcowa, przy różowej sukni Rosalyn. Ale niezależnie jak bardzo się starałem, pragnąłem jedynie znaleźć wymówkę, żeby wyjść i odwiedzić Katherine.
Mruknąłem wreszcie coś o tym, że nie chce być poza domem po zapadnięciu zmroku. Według słów Roberta zabito kolejne trzy zwierzęta, włącznie z koniem George 'a Browera, przywiązanym tuż przed apteką. Prawie poczułem się winny, kiedy pani Cartwright odprowadziła mnie do powozu w takim nastroju, jakbym ruszał na wojnę, a nie w krótką drogę do domu.
Kiedy wróciłem do majątku, serce mi posmutniało, bo nigdzie nie widziałem Katherine. Miałem już zwrócić do stajni, żeby wyczyścić Mezzanotte, kiedy usłyszałem jakieś gniewne głosy zza otwartych okien kuchni głównego domu.
- Żaden z moich synów nie będzie mi okazywał nieposłuszeństwa! Masz tam wracać i zająć swoje miejsce w świecie - To głos ojca. Mocny włoski akcent stawał się wyraźny tylko wtedy, gdy ojcec był naprawdę wytrącony z równowagi.
- Moje miejsce jest tutaj. Nie nadaje się do armii. Co w tym takiego złego, że chce żyć po swojemu?! - odwrzasnął drugi głos, pewien siebie, dumny i jednocześnie rozgniewany.
Damon.
Serce mi zabiło szybciej, kiedy wszedłem do kuchni i zobaczyłem brata. Damon był dla mnie najlepszym przyjacielem, osobą, którą najbardziej na świecie podziwiałem - bardziej nawet niż ojca, chociaż nigdy nie przyznałbym tego głośno. Nie widziałem go od zeszłego roku, kiedy zaciągnął się do armii generała Grooma. Wydawał się wyższy, z jeszcze ciemniejszymi włosami. Skórę na szyi miał ogorzałą i poznaczoną piegami.
Uściskałem go, ciesząc się, że właśnie teraz wróciłem do domu. Nigdy nie dogadywałem się z ojcem, a ich sprzeczki czasami kończyły się wymianą ciosów.
- Bracie! - poklepał mnie po plecach, wysuwając się z moich objęć.
- Jeszcze nie skończyliśmy Damon - ostrzegł ojciec, wychodząc do swojego gabinetu.
Damon odwrócił się do mnie.
- Jak widzę, ojciec nic a nic się nie zmienił.
- Nie jest taki zły - zawsze czułem się niezręcznie, kiedy miałem powiedzieć coś złego o ojcu, nawet jeśli teraz buntowałem się przeciwko temu, że zmusza mnie do zaręczyn z Rosalyn. - Dopiero przyjechałeś? - Zmieniłem temat.
Damon się uśmiechnął. Wokół jego oczu były nieznaczne linie, które mógł zauważyć tylko ktoś, kto go bardzo dobrze znał.
- Godzinę temu. Przecież nie mogłem przepuścić ogłoszenia zaręczyn swojego młodszego brata, prawda? - odezwał się z leciutką nutą ironii - Ojciec wszystko mi już powiedział. Zdaje się, że liczy na ciebie, że przedłużysz ród Salvatorów. I pomyśl tylko, do czasu Balu Założycieli będziesz już żonaty!
Zesztywniałem. Zupełnie zapomniałem o tym balu. Był zawsze wydarzeniem roku, a ojciec, szeryf Forbes i burmistrz Lockwood planowali go z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Częściowo stanowił przyjęcie charytatywne, z którego środki przeznaczono na cele wojenne, a częściowo dawał całemu miasteczku okazję nacieszyć się ostatnim tchnieniem lata. Przede wszystkim jednak, miejscy notable mogli wtedy klepać się wzajemnie po plecach. Bal Założycieli był dla mnie jedną z ulubionych tradycji Mystic Falls. Teraz napawał mnie lękiem.
Damon najwyraźniej wyczuł moje zamieszanie, bo zaczął grzebać w swoim płóciennym plecaku, brudnym, z plamą w jednym rogu, jak od krwi. Wreszcie wyciągnął dużą, bezkształtną skórzaną piłkę, o wiele większą i znacznie bardziej wydłużoną niż ta bejsbolowa.
- Chcesz zagrać? - spytał, przerzucając piłkę z ręki do ręki.
- A co to?
- Piłka do futbolu. Grywamy z chłopakami, kiedy jest trochę czasu po walce. Dobrze Ci to zrobi. Nabierzesz kolorów. Nie chcemy przecież, żebyś stał się mięczakiem - Tak świetnie naśladował głos ojca, że nie zdołałem powstrzymać się od śmiechu.
Ruszył do drzwi, a ja poszedłem za nim, zarzucając z siebie lniany surdut. Nagle słońce wydało mi się cieplejsze, trawa bardziej miękka, a wszystko zaczęło wyglądać lepiej niż parę minut temu przedtem.
- Łap! - wrzasnął Damon, całkiem mnie zaskakując.
Złapałem piłkę i przycisnąłem ją do piersi.
- Ja też mogę zagrać? - Kobiecy głos zakłócił tę chwilę.
Katherine. Miała na sobie prostą, luźną, fiołkową letnią suknię, a włosy upięte w kok na karku. Zauważyłem, że jej ciemne oczy idealnie harmonizują z naszyjnikiem z ciemnobłękitną kameą, która połyskiwała w zagłębieniu szyi. Wyobraziłem sobie że splatam palce z jej delikatnymi palcami, a potem całuję biały policzek.
Z trudem oderwałem od niej spojrzenie.
- Katherine, to mój brat Damon. Damon, poznaj Katherine Pierce. Zatrzymała się u nas - oznajmiłem uroczyście, spoglądając to na nią, to na brata. Chciałem zobaczyć, jaka będzie jego reakcja.
Oczy Katherine zamigotały, jakby moja oficjalna poza ogromnie ją rozbawiła. Damon miał podobny wyraz twarzy.
- Na pewno jesteś równie miły, jak twój brat - zwróciła się do Damona z przesadnym akcentem z Południa. Chociaż każda z dziewcząt z okolicy powiedziałaby coś podobnego, w jej ustach ta fraza brzmiała nieco żartobliwie.
- Zobaczymy - Damon się uśmiechnął - To jak, braciszku, dopuścimy Katherine do gry?
- Nie wiem. A jakie są zasady? - spytałem z nagłym zawahaniem.
- A komu potrzebne są zasady? - odezwała się Katherine, pokazując w uśmiechu idealnie równe białe zęby.
Obracałem piłkę w dłoni.
- Mój brat grywa ostro - ostrzegłem.
- Mnie się wydaje, że mogę grać nawet ostrzej - Jednym ruchem wyrwała mi piłkę. Tak jak poprzedniego dnia, jej dłonie były zimne jak lód mimo upalnego popołudnia. Pod jej dotykiem całe moje ciało i umysł przeszył jakiś dziwny dreszcz. - Przegrany musi wyczyścić mojego konia! - zawołała. Wiatr rozwiał jej włosy.
Damon popatrzył, jak Katherine biegnie z piłką, i zetknął na mnie, unosząc brew.
- Oto dziewczyna, która chce, żeby ją złapać - Po tych słowach rzucił się do biegu i pognał na wzgórza w stronę sadzawki.
Po chwili sam też ruszyłem galopem. Wiatr świstał mi w uszach.
- Złapałem cię! - krzyknąłem. Tak samo wołałem, kiedy miałem osiem lat i bawiłem się piłką z rówieśnicami, ale tym razem czułem, że stawka w grze jest wyższa niż kiedykolwiek dotąd w moim życiu.