Pewnego dnia, a dokładniej szóstego grudnia, Nicolas przechadzał się po mieście. Miał na sobie czarne tenisówki, obcisłe jeansy i bluzę z kapturem. Był czarny, jak jego krew, która jest cholernie niedotleniona. Jedyne co nie było ciemne to jego twarz, bo była ona bowiem blada, a na niej były duże zielone oczy. Jego włosy też nie pasowały do reszty, gdyż były w kolorze blondu.
Nico maszerował przed siebie i trząsł się z zimna, bo nie miał na sobie kurtki. Wiedział, gdzie dokładnie chciał pójść. Było to bardzo daleko, więc uznał, że opuści dzisiejsze lekcje. Chociaż i tak one by mi nic nie dały - powiedział sobie w myślach i uśmiechnął się na samą myśl tego, co miało się dzisiaj stać. Podniecało go to.
Blondyn w końcu dotarł na drugi koniec miasta i mógł wreszcie wejść do lasu, gdzie już nikt nie będzie na niego dziwnie patrzył. Było mu tak dobrze...
Po godzinnym marszu przez las dotarł do chatki. Był to mały domek z drewna i niezamieszkany przez nikogo. Nicolas wszedł do środka, żeby następnie udać się do łazienki. Wciąż zamarzał, ale już niedługo miał przestać czuć zimno. W ogóle miał przestać czuć cokolwiek. Ta myśl napędzała go, żeby czym prędzej sięgnąć po ostre narzędzie skryte na dnie kieszeni spodni.
Nico usiadł na ziemi i podwinął rękaw bluzy.
- Im bardziej zaboli, tym szybciej przestaniesz to czuć - szepnął sam do siebie, a obłoczki pary uniosły się ku sufitowi pokrytemu białą farbą.
Pierwsze cięcie, delikatne, a zaraz po nim drugie zdecydowanie bardziej bolesne i krzywdzące jego ciało. Nicolas zrobił dwadzieścia pięć cięć na lewej ręce, a następnie przerzucił żyletkę do rannej ręki, żeby okaleczyć prawą rękę.
- Już niedługo i nie będziesz czuł nic - uśmiechnął się i ułożył ręce wzdłuż ciała, i czekał aż przed oczami pojawi mu się ciemność.
- Żegnajcie wszyscy i zgnijcie, kurwa, wszyscy w Piekle... - wypowiedział Nicolas zanim jego zielone oczy utraciły swój niesamowity blask i zamknęły się już na zawsze.