Hej! Witam ponownie.
Chciałabym zaprosić was na fanpage https://www.facebook.com/youknownothingthg . Jeśli chcecie być na bierząco lub podoba wam się blog, to możecie zostawić tam łapkę.
A tymczasem czujcie się zaprosszeni do komentowania.
- Tina
***
Jeszcze nigdy centrum Kapitolu nie było tak puste. Na ośnieżonym chodniku widnieje jedynie kilka par odciśniętych butów i nikt nawet nie trudzi się, żeby odśnieżyć to miejsce. Wszyscy są zbyt zajęci.
Ludzie są w większości na przedmieściach. Zbierają ciała i unieszkodliwiają kokony. Centrum zabezpieczono na samym początku, a teraz rebelianci zajmują się odnogami miasta. Dzięki aktualnym hologramom z mapą miasta praca idzie im bardzo sprawnie.
Nie mam pojęcia gdzie podziali się Kapitolińczycy. Może schowali się w swoich domach, podziemiach, albo potajemnie wyjechali, ale nie ma ich w zasięgu mojego wzroku. Nikogo tu nie ma. Tylko my.
Mama idzie obok mnie piastując w dłoni mały plecak z ubraniami. Wygląda tak krucho i bezbronnie, jak jej niedawno zmarła córka. Mrugam kilkakrotnie odpędzając łzy i zaciskam usta kiedy maszerujemy w ciemnościach.
Eskorta w postaci Haymitcha i dwóch strażników idzie kilkadziesiąt stóp za nami, dając nam odrobinę prywatności.
Potajemnie zastanawiam się Dlaczego Hamyitch? Dlaczego nie pilnuje mnie jakaś kolejna prawa ręka Coin, albo ktoś od Plutarcha? Może chodzi to o to, że myślą, iż skoro Haymitch mnie zna, to ma na mnie wpływ? Nie wiem.
Zmierzamy do ośrodka szkoleniowego, na którego dachu znajduje się lądowisko dla poduszkowców. Nigdzie w pobliżu nie ma wystarczająco dużo miejsca, aby tak wielka maszyna mogła swobodnie wylądować,
Mama wyjeżdża.
Ja zostaję wraz z chorym na umyśle Peetą i Haymitchem w Kapitolu.
Okazuje się, że praca mentora nie zaczyna i nie kończy się na wysyłaniu podarunków dzieciom z areny.
Tak... Mam zostać mentorką, co wydaje się głupie, gdyż równie bardzo nienawidzę rodziców tych dzieci jak reszta rebeliantów i jak one same nienawidzą mnie. Każda inna osoba byłaby lepsza na to miejsce, ale gdyby kosogłos nie brał udziału w symbolicznych głodowych igrzyskach, to Coin nie czerpałaby uciechy z oglądania śmierci tych dzieci.
Wchodząc do ośrodka szkoleniowego przeżywam głęboki szok i automatycznie się wzdrygam. Nikt mnie przed tym nie ostrzegł. Nikt mi nie powiedział. Robię krok do tyłu i wpadam prosto na Haymitcha.
- Idź dalej. Nie zatrzymuj się. - mówi i popycha mnie delikatnie do przodu.
Przełykam ślinę,
Hol pełen jest okaleczonych, brudnych, umierających i wyjących z bólu ludzi. Awoxów, osób z różnych Dystryktów i Kapitolu, dorosłych i dzieci.
Przełykam ślinę i wstrzymuję oddech, aby nie musieć wdychać smrodu ludzkiej niedoli. Idę dalej, ale Haymitch zamiast dołączyć do strażników idzie ze mną ramię w ramię, jakby chciał powstrzymać mnie przed ucieczką. Mijam brudnych, płaczących ludzi i tych, którzy są zbyt słabi, aby wydobyć z siebie odgłos. Kiedy zatrzymuję wzrok na kobiecie z otwartą raną na czole i nogą czarną niczym węgiel pytam go.
- Co to za ludzie?
- Zostali dzisiaj uwolnieni z lochów tego budynku. To więźniowie Snowa. Tutaj trzymali Peete, pamiętasz? W całym Kapitou jest za mało karetek, żeby zabrać ich wszystkich za jednym razem więc zabierają ich partiami. - wyjaśnia. - Snow miał wielu wrogów.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
- Nie przyszłabyś.
Milknę nie znajdując więcej argumentów. Haymitch podtrzymuje mnie, kiedy nogi się pode mną uginają po tym, jak widzę stos ludzkich ciał. Pogniłych, wysuszonych, śmierdzących,
Na szczęście mam zakrytą twarz, myślę i naciągam chustę pod oczy.
Kręci mi się w głowie i jestem bliska tego, aby zwymiotować.
Kiedy wchodzę do windy opieram się o jej ścianę i osuwam się po niej na ziemię.
- Pojedźcie inną winą, panowie. - Haymitch stara się odpędzić strażników. O dziwo posłusznie oddalają się.
Kiedy drzwi się zamykają Haymitch szybko niczym pantera chwyta mnie pod pachy i przygważdża o ściany.
- Haymitch! - krzyczy mama.
- Posłuchaj - zwraca się do mnie ignorując ją - nie możesz okazywać słabości! Ci ludzie przeszli prawie to samo, co Peeta, a więc zamiast zasłaniać twarz, odsłoń ją i się do cholery wyprostuj. Kim ty jesteś, hmm? Kosogłosem, czy kupką popiołu? - warczy na mnie.
Mogłabym go ugryźć, napluć mu w twarz, ale nie potrafię, bo wiem, że ma racje. Mama szamocze się z nim starając się poluźnić uścisk jego dłoni, lecz na próżno.
- Nie wiem... - szepczę.
- Ooo! Ptaszyna przemówiła. Ale ja wiem. Jesteś silną, młodą kobietą i nie możesz okazywać słabości. Nie przy niewłaściwych ludziach, Tamte byczki od Coin zaraz polecą do niej zdać raport z twojego stanu emocjonalnego. Nie dawaj im materiału, Katniss,
- Haymitch, wystarczy, - rozkazuje moja mama.
On jednak patrzy na mnie wyczekująco. Biorę głęboki oddech, ale powstrzymuję potok słów, który chce się wydostać na światło dzienne.
- Puść mnie, Haymitch.
- Więc weź się w garść.- warczy i puszcza moje ramiona akurat, kiedy winda staje.
Potrzebuję sekundy, żeby się otrząsnąć. Haymitch ma racje.
Weź się w garść... Weź się w garść...
Wychodzę z windy. Wita mnie znajome pomieszczenie. Dwunaste piętro. Piętro trybutów z dwunastki. Chodząc między wszystkimi tymi znajomymi meblami i ozdobami mam ochotę wrzeszczeć. Tutaj spędziłam moje ostatnie chwile przed igrzyskami.
Tam dalej jest siedem sypialni. Dwie dla trybutów, dwie dla stylistów, dwie dla mentorów i jedna dla opiekuna. A tam jest stołówka.
Wchodząc na dach dzieje się to samo.
To tam stał Cinna objaśniając mi, że dach spowija niewidzialna bariera... A tam ja i Peeta siedzieliśmy razem czekając na nasze drugie igrzyska.
Tam jednak, gdzie kiedyś rosły kwiaty, dzisiaj jest tylko beton i wielka maszyna stojąca pośrodku tego placu.
Zgodnie się zatrzymujemy.
Mama staje przodem do mnie i spogląda mi głęboko w oczy. Widzę w nich łzy.
- Nie płacz... Nie płacz. - mówię przyciągając ją do siebie.
- Bądź ostrożna, Katniss... Tylko ty mi zostałaś. - szepcze.
- Niedługo się zobaczymy. - pocieszam ją. - Po igrzyskach mogę jechać gdzie zechcę. Przyjadę do Trzynastki.
- Katniss... - szepcze. - Ja nie jadę do Trzynastki.
- Więc dokąd? - pytam skonsternowana.
- Do Czwórki. Będę pomagać w powstawaniu szpitala.
- Dlaczego? Dlaczego nie jedziesz do Trzynastki lub Dwunastki?
Głupie pytanie, Katniss... Bardzo głupie, myślę. Mama patrzy na mnie zbolałym wzrokiem. Chwyta moją dłoń i ściska ją delikatnie. Kiedy mówi nie patrzy mi w oczy.
- Zbyt dużo wspomnień... Bez Prim... I twojego ojca... Po prostu nie mogę. Muszę zacząć od nowa. To zbyt trudne.
Chciałabym się na nią zirytować, że mówi mi o tym dopiero teraz, ale cząstka mnie po prostu nie może.
- Widocznie nie dla mnie. - szepczę.
Mama ponownie mnie przytula.
- Więc... Do zobaczenia. - szepcze.
- Ta...
Odsuwa się i uśmiecha blado. Następnie pociera moje ramiona i puszcza mnie. Potem podchodzi do Haymitcha i jego obdarza uściskiem. Ze łzami w oczach mama i jeden z jak ich nazwał Haymitch "byczków Coin" wsiadają na pokład.
Klapa się zasuwa, a Haymitch ciągnie mnie za łokieć do tyłu. Posłusznie idę za nim, aż stajemy na drugim końcu dachu. Słychać buczenie silników. Wirniki zaczynają pracować, a maszyna unosi się w powietrze. Cały proces startu zajmuje nie więcej niż jedną minutę, a pod koniec patrzę na oddalający się poduszkowiec z hardą miną, aż w końcu znika w ciemnościach.
Nie mogę okazywać słabości.
Odwracam się w kierunku Haymitcha. Zauważam, że mnie obserwował. Dokładnie tak, jak się tego spodziewałam.
- Chodźmy. - mówię i ruszam z powrotem do środka.
Tym razem jestem przygotowana i z wysoko uniesioną głową przechodzę obok zmordowanych ludzi. Z wieloma z nich nawiązuję kontakt wzrokowy i posyłam im pokrzepiające uśmiechy.
Opuszczając budynek, jestem z siebie dumna. Między innymi dlatego, że wytrzymałam. Kiedy spojrzenie Haymitcha natrafia na moje, wiem, że nie ma nic do dodania. Kiwa tylko głową.
CZYTASZ
Nic nie wiesz, Panno Everdeen
FanfictionKatniss Everdeen kieruje swoją strzałę na różę i w efekcie ginie prezydent Snow zamiast Almy Coin. Igrzyska się odbędą. Zakończenie alternatywne powieści Suzanne Collins.