well i'm not being honest i pretend that you were just some lover

2K 134 39
                                    

Zapominanie zawsze przychodziło mi z niebywałą łatwością. Nie odczuwałem nigdy zbytniego sentymentalizmu ani nie żyłem bezsensownymi, wątłymi wspomnieniami. Nigdy nie zasmakowałem ciasta drożdżowego z piekarni, która została zamknięta pewnego gorącego lata, kiedy ja byłem zajęty opijaniem dziewiętnastych urodzin mojego znajomego. Nigdy nie poszedłem na koncert The Doors, a pozostało mi jedynie wysłuchiwanie złowieszczo trzeszczącej płyty na starym gramofonie, przyprawiającej mnie o delikatny niepokój i ogólną irytację, a także ciągłe wybieranie między tym, jak skończył Morrison i znalezieniem czegokolwiek, co zainspirowałoby mnie do owocnego przeżycia mojej młodości. Musiałem pożegnać się z moją zapleśniałą kawalerką, do której tak bardzo lubili przychodzić moi znajomi z rękami pełnymi alkoholu, gdzie pachniało stęchlizną, zimnym powietrzem i tanimi, różanymi olejkami. Nieustannie zapominałem dat urodzin ważnych dla mnie osób czy imion chłopców, z którymi zdarzało mi się całować pod wpływem alkoholu lub przyjemnego powiewu lipcowego powietrza, a potem z okropną niezręcznością witać się z nimi na kolejnej imprezie. Chwile były zbyt ulotne na takie szczegóły. Z biegiem czasu jednak myślę, że mogłem zranić uczucia zakompleksionych chłopaków, wierzących w trwałość wakacyjnych romansów. Ale w całej tej historii, tak naprawdę tylko ja zostałem zraniony.

Do spraw uczuciowych podchodziłem z lekką dozą cynizmu, a o samej idei związku i romantyzmu wiedzę czerpałem jedynie z mang dla dziewcząt i brytyjskiej muzyki pop. Nie stroniłem jednak od niewinnych flirtów z uroczymi blondynkami o spojrzeniu zalotnych aniołków ani od spontanicznego całowania zaróżowionych od alkoholu policzków. Na każdej imprezie z nonszalancją trzymałem niskich, drobnych chłopaczków w swoich objęciach by po jednej nocy z równą niedbałością porzucić ich niczym drzewo zeschnięte liście. Niektórych wspominałem z lekkim uśmiechem na twarzy, przypominając sobie rozkoszne piegi, elokwencję, hipnotyzujący kolor tęczówek, melodyjny śmiech, kokieteryjne ruchy bioder czy elegancki sposób zaciągania się fajką. O innych nie myślałem w ogóle, byli dla mnie tylko niewyraźnym zlepkiem imion i kształtów, nijakim widmem przeszłości. A na wspomnienie tych najgorszych, zaczynałem się irytować i trząść w przypływie nostalgicznych i negatywnych emocji. Denerwujące półgłówki usiłujące mnie zatrzymać na siłę, rozemocjonowani, pryszczaci nastolatkowie lub niewyżyci kryptoheterycy, którzy chcieli płacić mi za regularny, niezobowiązujący seks, na co reagowałem szyderczym śmiechem i ostentacyjnym trzaśnięciem drzwiami. Relacje międzyludzkie były wtedy tak kurewsko skomplikowane.

Tylko jedna osoba była w stanie wywołać we mnie tak dużo sprzecznych i pięknych, a zarazem brutalnych i przerażających emocji w przeciągu zaledwie pięciu miesięcy. Co jakiś czas pod wpływem pewnych impulsów wspominałem te czarne jak dwa węgliki oczy, z wyraźną pogardą lustrujące wszystko w zasięgu swojego wzroku, a zarazem pozbawione blasku. Ścierając z dokładnością wszystkie płyty Oasis, które tak uwielbiał, a ja sam nienawidziłem, wyobrażałem sobie jego smukłe dłonie z wyraźnym zaangażowaniem dopracowujące idealną kopię Gwieździstej Nocy van Gogha. Ja wtedy zaglądałem mu przez ramię, trzymając kubek z czarną kawą lub winem. On wtedy prychał pretensjonalnie, zanurzając pędzel w wodzie koloru sierpniowego nieba, ale z lekkim uśmiechem przyjmował ode mnie napój, a w przypływach czułości nawet pocałunek w czoło. Czytając książki wieczorami przy wątpliwej jakości żarówce, musiałem mrużyć oczy, aby odczytać jakiekolwiek zdania, które zlewały się w jeden niezrozumiały bełkot, wyobraźnia wtedy dominowała mój głodny czytania rozum i kończyłem wspominając te idiotyczne ogromne okulary w asyście obrzydliwego wełnianego swetra w kolorze cyjanu, który pachniał słodko, zupełnie jak jego spocona, wiecznie chłodna skóra. Czasami dla własnej przyjemności przeżywania, oglądałem te wszystkie awangardowe filmy kina europejskiego, na które z taką radością mnie zabierał, poprawiając co chwila rozburzone włosy i koszule w najbardziej denne wzory świata. Przemycałem wtedy alkohol w swoim skórzanym plecaku i całowaliśmy się namiętnie w ostatnich rzędach, aby dokończyć nasze pieszczoty na ogromnym materacu w moim dawnym mieszkaniu. Lubiłem podczas wieczornych spacerów w deszczu, skręcać nieumyślnie w jego uliczkę, obserwując skupiony, moknące w deszczu sklepy, rowery i zadbane kwiaty z kwiaciarni, w której zawsze kupowałem mu niewielkie białe nagietki, ot tak, bez wyraźnego powodu. Rudo-rdzawy bruk wydawał mi się boleśnie znajomy i odległy, widziałem nas pewnego sierpniowego popołudnia, całych przemoczonych, z wielkimi ambicjami i uczuciem, targających nami, zupełnie jak gorące pocałunki, które składałem na jego spierzchniętych wargach. Malowałem w umyśle widok jego śmiejących się oczu, rumieńców w kolorze malinowego sorbetu i pięknych kości policzkowych, uwydatniających się pod wpływem silnych emocji, które skrzętnie chował dla siebie i swojej sztuki.

and then were you | meanie/minwonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz