Dobrze pamiętam jak do domu naprzeciwko wprowadziło się młode małżeństwo z maleńkim, ledwie kilkumiesięcznym synkiem. Rodzina ta zdawała mi się bardzo szczęśliwą, z ich twarzy nigdy nie znikał uśmiech. W krótkim czasie wyremontowali cały dom, a wokół niego urządzili piękny ogród z soczystozielonym trawnikiem i wielobarwnymi kwiatami, których słodki zapach niósł się ciepłymi letnimi wieczorami po całej ulicy.
Lubiłam zza uchylonej kuchennej firanki zerkać na ich szczęście, obserwować jak mężczyzna i kobieta siedzą przytuleni na werandzie i rozmawiają, podczas gdy ich malec śpi obok w wózeczku, a w jakiś czas potem siedzi na podłodze i układa budowle z klocków lub biega po ogrodzie za piłką. Zazdrościłam im ich wzajemnej miłości i przywiązania, lecz była to zazdrość czysta, bez śladu zawiści, pogodzona z losem. Zawsze wyobrażałam sobie, że w tym domu nigdy nikt się nie kłóci, nie złorzeczy, że zawsze panuje tam sielanka, spokój i bezpieczeństwo.
Nie znałam ich dobrze, wiedziałam tylko, że nazywają się Okowilscy, a jedyne słowa, które z nimi zamieniałam, to pozdrowienia i czasem kilka słów o pogodzie. Nie wiedzieli jak bardzo cieszyło mnie ich szczęście.
W końcu jednak moi sąsiedzi przestali wychodzić na werandę. Czasem tylko przemykali od drzwi prosto do garażu, mąż podtrzymywał przygarbioną, wyraźnie wychudłą i pobladłą żonę, ostrożnie sadzał ją w aucie i odjeżdżał z piskiem opon. Często wracał późno w nocy, sam, z podpuchniętymi oczyma. Ich kilkuletni synek zostawał wtedy w domu zupełnie sam i spędzał całe dnie tak jak i ja - wyglądając przez okno. W przeciwieństwie do mnie jednak, nie przyglądał się temu co się dzieje na zewnątrz, nie obserwował toczącego się wokół życia, a jedynie wpatrywał się nieruchomo w przestrzeń.
Po jakimś czasie zauważyłam, że mężczyzna zaczął ubierać się na czarno, a do chłopca codziennie rano przychodziła jakaś kobieta - może babcia, a może niania - matrona pod osiemdziesiątkę, wysoka i postawna, nieodmiennie ubrana w szarą, długą suknię z weluru. Starsza pani nie szczędziła małemu klapsów i wrzasku za byle przewinienie, mały przyjmował jednak wszystkie jej kary ze stoickim spokojem, bez słowa, nigdy nie usłyszałam z jego ust krzyku lub płaczu. Mężczyzna jednak był jakby ślepy na zachowanie tej kobiety względem jego syna - wciąż zapracowany, wyjeżdżał z domu z nastaniem świtu, a wracał dobrze po północy, w zmiętej marynarce, z błędnym wzrokiem i chwiejnym krokiem.
Nastały smutne czasy.
Wkrótce potem moje problemy zdrowotne zmusiły mnie do opuszczenia mojego domu i miasta. Długie cztery lata minęły, zanim zdołałam powrócić, nieco zdrowsza, lecz bynajmniej nie szczęśliwsza. Moja córka zdążyła przez ten czas wyjść za mąż i wyprowadzić się daleko od domu i od teraz musiałam i chciałam radzić sobie sama. Nie potrzebowałam jej pomocy, nie czułam się wcale słaba i chciałam nauczyć radzić sobie sama i przede wszystkim zdjąć ciężar z jej ramion.
Sprawiłam sobie psa i zaczęłam wychodzić z nim na długie spacery, przestałam spędzać większości swojego życia zerkając zza firanki na ulicę. A wiele się na niej zmieniło, choć przecież nie było mnie tylko cztery lata.
Pewnego dnia, smażąc jajecznicę, zerknęłam z roztargnieniem za okno. Dostrzegłam, że drzwi domu naprzeciwko otworzyły się i wyszedł z nich około dziesięcioletni chłopiec w grubym czerwonym sweterku, z tornistrem na plecach.
Powoli podeszłam do okna, całkiem zapominając o jajecznicy. Za chłopcem z domu wyszedł jego ojciec. Przy furtce porozmawiali chwilę z uśmiechami na twarzach, po czym chłopiec poszedł w prawo, a jego ojciec w lewo, zerkając nerwowo na zegarek. „Mały najwyraźniej chodzi do szkoły skrótem, tą ścieżką wzdłuż jeziora" - pomyślałam wtedy.
CZYTASZ
Chłopiec w czerwonym sweterku
Short StoryStaruszka obserwuje życie rodziny z naprzeciwka, u której wydarzyła się tragedia...