OK, może powinnam zacząć typowo od słodkiego wprowadzenia w realia mojego życia, ale sądzę, że byłoby to zbyt trudne. Nie, nie jestem ani zakochana, ani zagubiona, ani też nie mam styczności z aniołami czy może lepiej z wampirami, jakbyście mogli się tego spodziewać. Szczerze, to moje życie przebiega bez zbędnych "fajerwerków' i innych tego typu cudowności, ale niech ta historia popłynie, niech potoczy się swoją własną drogą, tak jak całe moje życie. I niech ta okładka was nie peszy, życie jest w porządku, a świat nie jest chory, chyba wciąż ma się dobrze.
Zacznijmy od początku. Wylądowałam w jednym z tych cudownych amerykańskich liceów rodem z High School Musical, kiedy to moja mama podpisała kontrakt z jedną z tych dobrze zarabiających kosztem innych ludzi firm. Czy był to mój american dream? Nie. Czy powinniście mi zazdrościć? Również nie. Wprowadziłyśmy się do całkiem zgrabnego, niewielkiego domu w równie przyjaznej okolicy, nawet sąsiedzi wydawali się być w porządku, choć nadal nie wiem na kogo głosowali w wyborach prezydenckich. W sumie mama wyrwała mnie z mojego naturalnego środowiska zaraz po skończeniu pierwszej klasy, więc na przyjaźnie w nowej szkole było albo trochę za późno, albo zbyt niezręcznie. Nie to, że jestem osobą niekomunikatywną, chociaż, sama nie wiem, może trochę. Nie czułam bardzo dużej niechęci do zmiany otoczenia, ale mimo wszystko było to dla mnie dosyć trudne, tym bardziej, że wszyscy nastolatkowie naprawdę wyglądali jak z amerykańskiego musicalu. Ludzie, czy tak wygląda wasze życie? Nie każdy pragnie zakochiwać się w uroczym Troy'u Boltonie, naprawdę nie chcę tak skończyć.
Pierwszy dzień był równie stresujący, jak myślałam, że będzie. Ubrałam swoje najbardziej fancy ciuchy, tak żeby ludzie nie pomyśleli, że nie pasuję i ruszyłam w stronę sali biologicznej. Ku mojemu zaskoczeniu wcale nie kroiliśmy żab, jak na tych wszystkich filmach typu Zmierzch, a szkoda. Naprawdę byłam zawiedziona. Żadnych eksperymentów, żadnego sprawdzania cebuli i żadnego Edwarda Cullena. Na zajęciach zwanych wdzięcznie PE, czyli typowych zajęciach sportowych zdążyłam poznać parę osób z mojej klasy. Pierwszą z nich wcale nie był materiał na moją nową potencjalną przyjaciółkę, ponieważ była to Sarah, a jak wiadomo to imię nie wróży nic dobrego (przynajmniej w serialach dla młodzieży). Torba od Chanel i polo Laurena to totalny must have, nieważnie czy ćwiczysz, jesz w miejscowym barze, czy może jesteś na pokazie mody w Paryżu. Od tej dziewczyny aż biła aura krzycząca: "Gucci, na miłość boską, to oryginalny Gucci, nie dotykaj!" Gdy zobaczyłam jej typową b*tch face godną samej Emmy Roberts, już wiedziałam, że nie będzie łatwo. I właśnie dlatego zapisałam się do jej zespołu cheerleaderek. Rany, co ze mną nie tak?
CZYTASZ
Miało być jak zwykle
Teen FictionI nie, nie było jak zwykle. Ale sympatyczna historia wyszła, polecam.