Kiedy wróciłam do hotelu, w recepcji czekał jakiś mężczyzna. Zauważyłam go już z daleka, idąc korytarzem, i pomimo tego, że nie był ubrany jak pracownik wielkiego domu mody – bo w zwykłe dżinsy i T–shirt, na który narzucił sportową marynarkę – odczułam irracjonalny niepokój. Boże, spraw, żeby to nie był nikt z pracy, pomodliłam się prędko, ale być może dlatego, że zwracałam się do Boga jedynie w podbramkowych sytuacjach, tym razem mnie nie wysłuchał.
Nie chodziło tylko o to, że nie miałam ochoty jechać do miejsca, w którym miałam pracować, w dodatku z kimś, kto czekał na mnie, gdy ja szlajałam się po mieście, zamiast grzecznie czekać w pokoju. Miało to raczej coś wspólnego z wyglądem tego faceta. A wyglądał na typowego lansującego się Włocha, których tego dnia spotkałam sporo na ulicach Mediolanu. Zauważyłam wręcz, że w tym mieście mężczyzn można było zasadniczo podzielić na dwie grupy: hipsterów i elegancików. Nie byłam jeszcze pewna, do której grupy zaliczał się ten egzemplarz, ale biorąc pod uwagę jego wiek – z pewnością był już po trzydziestce – stawiałabym na tę drugą.
Poza tym egzemplarz był wysoki. W szkole zawsze nazywano mnie tyką, bo byłam szczupła i miałam ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, a on i tak był ode mnie sporo wyższy, co zauważyłam, kiedy tylko wstał z kanapy w recepcji, obrzucając mnie uważnym wzrokiem. Wskazywało to wyraźnie, że czekał na kogoś, kogo nie znał, co by się zgadzało. Proszę, nie, powtórzyłam w myślach. Wcale nie chciałam jechać do pracy z przystojnym Włochem–elegancikiem, który tylko niepotrzebnie by mnie rozpraszał. A ten rzeczywiście był dosyć przystojny, oczywiście jeśli ktoś lubi ten typ urody: ciemnowłosy, ciemnooki, z oliwkową skórą i kilkodniowym zarostem. A tak się nieszczęśliwie składało, że zawsze od blondynów wolałam brunetów.
Cholerny elegancik, pomyślałam jeszcze, po czym podeszłam do recepcji i na migi poprosiłam o swój klucz, próbując go ignorować. Niestety, nie udało się, bo bezszelestnie podszedł bliżej i stanął tuż obok mnie, po czym zapytał, o mało nie przyprawiając mnie o zawał serca (od przyjazdu do Włoch w ogóle zrobiłam się coś bardzo nerwowa):
– Signorina Sasha Wozniacki?
Odwróciłam się do niego, w ręce kurczowo ściskając klucz do pokoju. A więc jednak, skubany.
– Tak – odparłam, nie wiedzieć czemu po włosku. Było to kompletną głupotą, bo naturalną koleją rzeczy było, że facet zaczął mówić w swoim ojczystym języku coś, czego oczywiście nie zrozumiałam. Jakim cudem, skoro po włosku znałam trzy podstawowe zwroty? Wobec tego, kiedy jego śpiewna wypowiedź już umilkła, wyrzuciłam z siebie jeden z tych trzech zwrotów: – Przepraszam, nie mówię po włosku.
Zawahał się tylko chwilkę, co należało przypisać na jego korzyść, po czym odpowiedział nienaganną angielszczyzną:
– Rzeczywiście, przepraszam, Francesca wspominała, że będziesz uczyć się języka dopiero po przyjeździe. Mam nadzieję, że szybko poznasz podstawy. – A potem wyciągnął w moim kierunku rękę i dodał lekko: – Jestem Alessandro, oprowadzę cię dzisiaj po firmie.
Niepewnie uścisnęłam jego dłoń, zastanawiając się równocześnie, czy ten facet nie miał nazwiska. Nie zapytałam o to jednak, uznając, że może to normalne dla Włochów, przedstawiać się z samego imienia.
Czułam się w jego obecności nieco niepewnie, zwłaszcza że Alessandro przyglądał mi się uważnie, jakby szukając czegoś w mojej twarzy. Byłam pewna, że czegokolwiek by nie szukał, nie znajdzie tego, ale nie uprzedziłam go, bo po co miał się tak od razu rozczarowywać. To baczne, orzechowe spojrzenie bardzo mi się jednak nie podobało. Alessandro wyglądał tak, jakby mnie oceniał. Ale jak mógł mnie oceniać, skoro w ogóle mnie nie znał?
CZYTASZ
Negatyw szczęścia | JUŻ W SPRZEDAŻY!
RomancePrzez obiektyw aparatu wszystko wydaje się prostsze. Prostsze od prawdziwego życia. Sasza przekonuje się o tym dobitnie, gdy dzięki protekcji matki dostaje posadę asystentki fotografa w pewnym znanym domu mody w Mediolanie. Bez znajomości włoskiego...