Część pierwsza i ostatnia

882 68 18
                                    

*Polecam przesłuchać piosenkę, którą tu dołączyłam, pasuje idealnie i tekstem i nastrojem.*

Nic nie zapowiadało tego, że ten dzień miał być jednym z najgorszych. Świeciło słońce, był ciepły, wręcz upalny letni poranek. Magnus leniwie wstał z łóżka, po czym powolnie skierował się w stronę kuchni. Myślał o tym, jak niewątpliwie dziwne jest to, że po tylu setkach lat w końcu odnalazł szczęście. Tylko gdzie ono się podziało?
      - Alec? - Rozejrzał się po pomieszczeniu. Czyżby jego nocny łowca wstał wcześniej na trening?
Nagle, jego uwagę przykuła koperta, leżąca na blacie. Zdziwiony podniósł ją i otworzył. W środku znalazł ręcznie pisany list, podpisany przez Alexandra. Zaciekawiony zaczął czytać:

Drogi Magnusie!
Jestem zmuszony wybrać taką formę tego, co chcę Ci przekazać, ponieważ nie byłbym w stanie powiedzieć tego na głos. Wiele myślałem nad naszym związkiem, nad tym, co mówiłeś o swoich wcześniejszych miłościach, o tym, że strasznie cierpiałeś po ich odejściu. Tłumaczyłeś to tym, że takie są wady nieśmiertelności. Rozumiem to. Jednakże ja jestem zwykłym człowiekiem, po kilkudziesięciu latach znowu będziesz musiał doświadczać żałoby. Nie chcę do tego dopuścić. Dlatego, zanim zdążysz się do mnie mocniej przywiązać, postanowiłem odejść. Nie szukaj mnie, zapewne popadnę w wir pracy, ciągle zmieniając miejsce zamieszkania. Chcę, byś był zadowolony ze swojego życia, a nie będziesz, jeśli ja będę jego częścią. Jesteś dla mnie zbyt ważny, dlatego wybieram mniejszą szkodę.
Nigdy Cię nie zapomnę
Na zawsze Twój,
Alec.

Szok. Niedowierzanie. Oszołomienie. Tymi trzema słowami można opisać to, co mężczyzna czuł w tamtej chwili. Czy to był żart? Czy świat znowu postanowił z niego zadrwić?

Miesiąc później. Południe. Magnus budzi się. Bierze łyka whisky. Ubiera się. Bierze łyka whisky. Je śniadanie. Łyki zmieniają się w szklanki, szklanki we flaszki. W ten oto sposób wypija dziennie około pięciu butelek, będąc ciągle w niewystarczającym dla niego stanie upojenia. Czasami żałuje, że jest czarownikiem, czemu musi mieć dzięki temu taką mocną głowę? Nachodzą go wspomnienia. Własny uśmiech. Uśmiech na twarzy Alexandra. Najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zobaczył. A potem znowu wracają do niego słowa zawarte w liście. Zanim zdążę się do niego przywiązać? Czy ona naprawdę był taki głupi? Nie zauważył, że stało się to bardzo dawno, w momencie, w którym pierwszy raz przekroczył próg jego mieszkania? W chwili, w której spotkały się ich spojrzenia? Te cudowne, niebieskie oczy. Czy kiedykolwiek będzie w stanie o nich zapomnieć?

W ten sposób mijały lata. Najpierw cztery, potem czterdzieści. Magnus stracił rachubę, nie obchodziło go to. Dla zwykłego śmiertelnika nie jest to zrozumiałe, ale dla Wielkiego Czarownika Brooklynu, którego wiek liczono w setkach, te niepełne pół wieku nie miało zbyt dużego znaczenia.

Mężczyzna zapewne tkwiłby w takiej codzienności przez kilka następnych wieków, ale pewnego dnia usłyszał donośne pukanie do drzwi. Było to dziwne, biorąc pod uwagę, że od dłuższego czasu nikt go nie odwiedzał. Zniechęcony postanowił jednak dowiedzieć się, kto zakłóca mu jego marną egzystencję. Na korytarzu stał nie kto inny, jak słynny Jace Herondale, wojownik, Szef Instytutu Nowojorskiego, choć teraz liczył sobie na oko sześćdziesiąt lat. Dla Magnusa był znany jedynie z tego, że przyjaźnił się z jego ukochanym.
      - Czego chcesz?! - warknął czarownik.
      - Spokojnie, nie przyszedłem tu bez powodu. Alec...
      - Alec? Coś mu się stało? Gdzie on jest?! – przerwał. – Zabierz mnie do niego!
W ten sposób oboje za chwile znaleźli się na ulicy, pędząc do taksówki. Po drodze Jace opowiedział mu, że jego najdroższy znajduje się w szpitalu na dwudziestej dziewiątej ulicy. Miał zawał serca, obecnie jest w ciężkim stanie. Magnus cały się trząsł, był przerażony. Owszem, marzył o tym, że kiedyś jeszcze zobaczy swoją miłość, ale nie w takich okolicznościach! Czuł się jak w tanim dramacie. 

Na miejscu byli już po kilkunastu minutach. Mężczyzna wyskoczył z auta jak poparzony i szybko wbiegł do budynku. Od razu popędził do sali, w której leżał Alexander. Był zdenerwowany, emocje buzowały w nim jak w kotle. W momencie, w którym przekroczył próg pokoju, zamarł. Widok jego chłopca, (który swoją drogą miał sześćdziesiąt pięć lat, czarownik zapewne nigdy nie przestanie go tak nazywać) podpiętego do szpitalnej aparatury, zamroził go. Nagle zdał sobie sprawę z tego, jak kruche jest ludzkie życie, jak niewiele potrzeba, by je zakończyć. Spojrzał jeszcze raz. Zbiegiem lat mężczyzna bardzo się postarzał, ale nadal miał ten swój charakterystyczny błysk w oczach, który pojawiał się tylko wtedy, gdy patrzył na Magnusa.

      - Przepraszam – rzekł Alec.
      - Ciii, nie masz za co mnie przepraszać – W jego głosie słychać było to, że płacze.
      - Nie chciałem, żebyś tu przychodził, nie chciałem Cię znowu ranić...
      - Nic już nie mów – Czarownik zamknął mu usta pocałunkiem.
Alexander był zszokowany, ale odwzajemnił go. Jego policzki przybrały kolor purpury, nic się nie zmieniło przez tyle lat. Gdy mężczyźni odsunęli się od siebie, on przemówił.
      - Chcę, byś wiedział, że żałuję. Żałuję, że skazałem nas na cierpienie, które najwidoczniej nie było konieczne, bo i tak kończmy w tym samym miejscu. Kochałem Cię od momentu, w którym pierwszy raz Cię ujrzałem i kocham cały czas, bez przerwy. 

Gdy rano, Jace przyszedł na odwiedziny, zastał ich razem, leżących obok siebie, na jednoosobowym łóżku.

Alexander Gideon Lightwood, zwykły śmiertelnik, zmarł we śnie. Magnus Bane, nieśmiertelny, Wysoki Czarownik Brooklynu nigdy nie pogodził się z jego odejściem.

May we meet again | Malec | one-shotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz