...

140 0 0
                                    

               Kiedy miałam siedemnaście lat, wigilię zmuszona byłam spędzić u rodziny szwagra. Nie pamiętałam nawet powodu nieobecności zarówno jego, jak i mojej siostry, chyba po prostu tak jakoś wyszło. Właśnie wtedy poznałam Jowitę... Mama wiele razy mi o niej opowiadała. Podobno nawet jako studentka, zbierała same piątki, zyskawszy tym samym tytuł chluby w oczach rodziców. Sielanka dobiegła końca, gdy kobieta wróciła na wieś, by zrobić sobie rok przerwy od nauki. Zaczęła wówczas przejawiać dziwne zachowania, które łatwo dało się podpiąć pod manię prześladowczą. Przerwała studia, spała jedynie za dnia, gdyż twierdziła, że potwór spod łóżka usiłuje dopaść ją każdej nocy, zamykała swój pokój na klucz, by nikt nie miał do niego dostępu, przestała wychodzić z domu i bez przerwy oglądała się za siebie. Specjaliści jednogłośnie postawili diagnozę - schizofrenia paranoidalna. 

                 Mieszkając na wsi, trzeba liczyć się z faktem, iż co druga rodzina jest niemożliwie zaściankowa, a plotki pędzą tam niczym światło, więc każdy może sobie pewnie wyobrazić, jakie piekło rodzice zgotowali bogu ducha winnej byłej studentce. Sąsiedzi rozpowiadali na prawo i lewo o ich "córce wariatce", niszcząc tym samym nienaganną opinię państwa Kieszów. Mimo wszystko najistotniejszej roli w mojej opowieści nie odgrywa sama Jowita, lecz jej pokój. Podczas spotkań rodzinnych, często zwiedziłam każdy zakątek domu oprócz tego jedynego pomieszczenia. Z nieznanych mi wcześniej powodów Jowita nie chciała nikogo wpuszczać do środka. Zakazany owoc kusi najbardziej, więc czasem nawet mimowolnie rozmyślałam o tajemniczym miejscu. Większość pewnie uznałaby to za dziecinne, ale wyobrażałam sobie nawet scenariusz rodem z "Opowieści z Narnii", jakąś magiczną krainę schowaną wewnątrz starej szafy, albo smoka, którego właścicielka karmi resztkami obiadu, czy też inne magiczne stworzonko. Moja wyobraźnia za każdym razem tworzyła coraz nowsze (w większości oczywiście nierealne) obrazy tego, co może kryć ów pokój, aż minął rok, a święta Bożego Narodzenia nastały po raz kolejny.

                  Historia jak widać bardzo lubi się powtarzać. Wówczas również nie uświadczyliśmy ani mojej siostry, Pauliny, ani szwagra Radka, więc na rodzinne spotkanie jechałam jedynie z rodzicami. Kiedy nasz samochód zaparkował na podjeździe, poczułam przez chwilę, jakby obecność tam była jakimś rodzajem kary. Znowu musiałam założyć paskudną, odświętną sukienkę i siedzieć przy stole z ludźmi, których prawie nie znałam, a co za tym idzie, słuchać bzdur, które mieli do powiedzenia. Jedyny plus tej całej szopki stanowiła dla mnie kolejna wycieczka po posiadłości.

                 Dom państwa Kieszów był ogromny. Zawsze zastanawiałam się ile musieli płacić każdego roku za opał. Dlaczego nie zbankrutowali? Ledwo zadzwoniliśmy dzwonkiem, a już ujrzeliśmy gospodynię. Pani Kiesz to niewysoka kobieta, do złudzenia przypominająca postać Marge z "Simpsomów", zapewne przez te włosy, które układa w coś na kształt wielkiego, szczęśliwie nie niebieskiego koka. Moja figlarna wyobraźnia często ukazywała mi obraz miniaturowych ludzików zjeżdżających z czubka jej fryzury na równie malutkich sankach.

                Oczywiście jak to bywa u starszych pań, zostaliśmy wszyscy wyprzytulani i wycałowani nim w ogóle zdążyliśmy wejść. Od progu prócz woni pieczonego mięsa, wyczuwałam sztuczność, jaką miało mi być dane znieść. Długimi korytarzami zawędrowaliśmy do pomieszczenia, pełniącego rolę salonu oraz jadalni.
                - Przepraszam, gdzie jest Jowita?
                - U siebie, pewnie nadal się stroi. Jeśli chcesz możemy po nią pójść, chociaż... - pani Kiesz urwała w połowie zdania, ale zaraz wstała i poleciła mi, żebym poszła za nią. Tuż obok drzwi łazienkowych, znajdowały się schody prowadzące na górę. Im wyżej wchodziłam po starych, drewnianych, skrzypiących stopniach, tym bardziej dokuczało mi zimno, a ponieważ nigdzie dostrzegłam żadnego otwartego okna, doszłam do wniosku, iż strych był nieogrzewany. Kobieta zatrzymała się gwałtownie, przez co omal na nią nie wpadłam, chwyciła za miotłę i kijem poczęła raz po raz uderzać w drzwi, krzycząc "Jowita, masz gościa!", jakby wierzyła, że złapie jakiegoś śmiertelnego wirusa przy jakimkolwiek ich dotknięciu. Wtedy właśnie moja sympatia do pani Kieszowej prysnęła jak bańka mydlana. Wtem, usłyszałam odgłos przekręcania klucza. Jowita wychyliła tylko głowę, a widząc mnie nabrała takiego wyrazu twarzy, jakoby zobaczyła co najmniej ducha.

KarmelkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz