Nienazwana część 1

3 1 0
                                    

Dzień, w którym dzik wreszcie wyszedł z lasu, był bardzo piękny.

Szmaragdowe niebo gdzieniegdzie zdobiły brudnożółte chmury trujących gazów, a ja czułem się wolny i szczęśliwy. Siedzieliśmy z Kamratem w ogrodzie, przy naszym ulubionym, mahoniowym stole. Było radioaktywnie spokojnie. Popijaliśmy podły spirytus, który orzeźwiająco wypalał gardło. To znaczy piłem ja, Towarzysz tylko siedział nieruchomo, bo przecież był martwy. Musiałem przywiązać go do krzesła, ciągle się zsuwał. Co jakiś czas rozchylałem mu szczęki i hojnie wlewałem alkohol. Prawie wszystko ściekało mu po podbródku, miał problemy z przełykaniem. Wycierałem go haftowaną chustką. „Dziękuję za troskę, przyjacielu", powiedziałby, gdyby mógł.

- Nie ma o czym mówić – poklepałem go po ramieniu. Był bardzo miękki i wilgotny.

„Ależ jest", chciałby odrzec Kamrat. Szczerzył się radośnie. Zawsze był zadowolony, gdyż gnijąca skóra zupełnie odsłaniała mu zęby. Miał bardzo sympatyczny uśmiech. Zapach oczywiście mi nie przeszkadzał. Zresztą, jak mógłby przeszkadzać, skoro w miejscu nosa miałem tylko poszarpany, nieforemny otwór?

Nagle przez całe moje ciało przeszła krwistoczerwona błyskawica niepokoju. Z zaskoczenia prawie odgryzłem sobie język. Zacząłem się gorączkowo rozglądać i właśnie wtedy zauważyłem dzika.

Był jeszcze daleko, dopiero wyszedł spomiędzy drzew. Szedł ostrożnie, stąpając każdą ze swoich ośmiu długich nóg z wyjątkową gracją. Co jakiś czas przystawał, przytulając odwłok do ziemi. Niestety, kierował się wyraźnie w naszą stronę.

Kamrat spojrzałby na mnie z przestrachem, gdyby tylko mógł poruszać mięśniami. Nie mógł jednak, bo jego serce nie pompowało krwi, a w jego mózgu brakowało impulsów elektrycznych, które tworzą świadomość.

- Damy sobie radę – próbowałem go uspokoić – przecież się spodziewaliśmy.

Dzik był coraz bliżej. Mogłem już zauważyć czarne rubiny ze szkarłatnymi refleksami - jego oczy. Bez trudu przeskoczył przez płot i już w kilka sekund później stał tuż przy naszym stole.

- Dzień dobry – ukłonił się lekko – jestem dzikiem, właśnie wyszedłem z lasu.

Musiałem się intensywnie wsłuchać w jego słowa, by je zrozumieć. Podczas mówienia klikał delikatnie żuwaczkami.

- Dzień dobry – odpowiedziałem bez przekonania.
- Czy mógłbym się przysiąść? - zapytał, wskazując znacząco na puste krzesło.
- To prywatne spotkanie – próbowałem zaprotestować – właśnie spożywamy śniadanie w rodzinnym gronie.
- Dzieciątko Jezus pozwoliłoby mi się przyłączyć – odparł dzik z urazą.

Na ten argument nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Skinąłem głową ze zrezygnowaniem. Dzik kliknął z satysfakcją, odsunął krzesło i usiadł na nim, moszcząc się wygodnie. Miał nagie, workowate ciało. Poczułem odrazę. Zapadła niezręczna cisza. Towarzysz kopnąłby mnie pod stołem w kostkę, gdyby tylko mógł.

- To są moje kły jadowe – rzekł dzik, eksponując swoje kły jadowe. Wyglądały okazale.

Pokiwałem głową.

- To są moje dłonie – powiedziałem, wyciągając przed siebie powykręcane, zdeformowane kończyny. Usiane były małymi, czarnymi otworami, wnikającymi głęboko w ciało. Tu i ówdzie broczyły ropą. Dzik kliknął z uznaniem.

Znów zapadła cisza. Serce biło mi bardzo szybko. Dzik nie przejawiał oznak niepokoju.

- Czy ma pan pistolet? - zapytał wreszcie.

Głośno przełknąłem ślinę.

- Nie chcę na to odpowiedzieć – mruknąłem bezradnie.

Zaklikał groźnie.

- Dzieciątko Jezus by odpowiedziało.

Nieoczekiwanie poniosły mnie emocje.

- W takim razie proszę zapytać Dzieciątko Jezus – wybuchnąłem – ja tu pana nie zapraszałem.

Dzik zasyczał. Zatrząsł odwłokiem i uniósł dwie pary nóg wysoko nad siebie. Towarzysz krzyknąłby ze strachu, gdyby tylko mógł.

- Chcieliśmy tylko zjeść śniadanie – zawyłem – proszę nas zostawić.

Odsunąłem krzesło gwałtownie i zerwałem się. Dzik oparł się o stół, przykurczył tylne odnóża i skoczył. Rozpaczliwie rzuciłem się w bok.

Powietrze przeszył huk strzału. Prawie pękły mi bębenki. Skuliłem się i przycisnąłem dłonie do uszu.

Dzik spadł na ziemię, piszcząc przeraźliwie. Jedna z jego nóg stała się bezwładna. Wił się przez moment, szaleńczo rzucając odwłokiem, wreszcie dźwignął się i, wlokąc za sobą przykurczoną kończynę, rzucił do ucieczki. Niezdarnie przegramolił się przez płot i w kilka chwil później zniknął pomiędzy drzewami. Wrócił do lasu.

Spojrzałem na Kamrata. W prawej dłoni trzymał rewolwer. Lufa jeszcze dymiła. Mrugnął do mnie.

Westchnąłem.

- Dziękuję – wyrzuciłem z siebie.

„Nie ma o czym mówić", chciał odpowiedzieć. Uśmiechał się pogodnie.

- Ależ jest.

Podniosłem przewrócone krzesło i znów usiadłem przy stole. Wszystko było zbrukane gęstą, ohydną posoką. Wizyta dzika zupełnie zepsuła mi humor.

A to przecież był taki piękny dzień.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: May 21, 2017 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

DzikWhere stories live. Discover now