Farsa nie całkiem zabawna

114 18 93
                                    

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami żył sobie... klaun. Tak dobrze przeczytaliście, to nie jest przejęzyczenie. Nie będzie to kolejna opowieść o wspaniałych zamkach, rycerzach i księżniczkach. Właściwie to nie będzie nawet opowieść, ale o tym dowiecie się później. Jak już mówiłem, klaun, a konkretniej klaun Billy, tak mam na imię. Historia, którą tutaj przeczytacie będzie właśnie o mnie. Od razu chciałbym sprostować, Billy to moje pełne imię, żadne zdrobnienie. Jeśli chodzi natomiast o nazwisko, krótko mówiąc, nie posiadam takiego. Od zawsze wszyscy wołają na mnie Billy, po prostu. Jednak może zaczniemy od początku.

Szczerze, to żartowałem z tym „dawno temu", bo było to niecałe dwadzieścia pięć lat. W sumie, jak swoje opowiadanie mógł zacząć klaun inaczej, jeśli nie żartem? Poczujcie odrobinę tej ironii. Ale wracajmy do sedna sprawy. Na przedmieściach miasta, którego nazwy nigdy nie poznałem, gdzieś pod drzewem zostało znalezione niemowlę. Zwykłe, zapłakane, owinięte w szary kocyk. Jak już mówiłem, historia jest o mnie, więc na pewno wszyscy już wiedzą, że tym dzieciakiem byłem ja. Odnalazła mnie trupa cyrkowa i przygarnęła do siebie.

Możecie teraz pomyśleć, że to bardzo romantyczne. Dziecko uratowane przez cyrkowców. Prawie jak z jakiejś książki, która ma za zadanie rozczulić czytelnika, sprawić, aby sam zechciał dokonywać równie wspaniałomyślnych i bohaterskich czynów. Nie mówię wcale, że tak nie było, ale proszę was, abyście poczekali do końca opowieść i nie wydawali przedwczesnych osądów.

W każdym razie znalazła mnie trupa, której nazwy nie będę tu przytaczał, bo nie wnosi ona nic do tej historii. Dyrektor tego wspomnianego już wiele razy cyrku, do pewnego czasu w ogóle się mną nie zajmował. Szczerze mówiąc, nie żałowałbym, gdyby zostało tak do końca, jednak o tym również powiem później. Byłem wychowywany przez nie jedną osobę, ale praktycznie wszystkich należących do trupy, więc nie jestem przywiązany do nikogo konkretnego. Akrobatki, połykacz ognia, linoskoczkowie, treserzy zwierząt, mimowie, klauni. No wiecie, taki standardowy skład. Przez to właśnie, że nie byłem wpatrzony w jedną, konkretną osobę zdobyłem wiele różnych umiejętności.

Przyglądałem się występom gimnastyczek i przy okazji próbowałem wykonywać podobne figury. Treser często prosił mnie o pomoc przy ujarzmianiu lwów, których swoją drogą mieliśmy, a raczej nadal mamy, dwa. Z perspektywy czasu myślę jednak, że chyba nie jest zbyt odpowiedzialne, aby pozwalać trzyletniemu chłopcu wchodzić do klatki z drapieżnikami, ale dla mnie i innych było to normalne. Ot, codzienne zajęcie, jak na przykład mycie zębów, czy ścielenie łóżka.

Ale pomimo tego, że od wszystkich zdobyłem jakąś nową umiejętność, najwięcej czasu przypatrywałem się występom klaunów. Proste, przyjemne, zabawne, składające się z wielu niezbyt skomplikowanych czynności. Właściwie można było robić, co się żywnie podobało, byle rozbawić publiczność. Oj tak, zdecydowanie od nich nauczyłem się najwięcej.

Wydaje mi się, że pierwszą taką rzeczą była żonglerka. Miałem wtedy chyba około trzech lat. Zatrzymaliśmy się na przedmieściach miasta Clemont. Byłem dzieckiem, więc niewiele pamiętam z tego, jak wyglądało otoczenie. Gdy wracam do tamtych chwili widzę jedynie nasze drewniane przyczepy poustawiane na ogromnym polu trawy oraz okrągły, kolorowy namiot przyozdobiony barwnymi flagami, powiewającymi na wietrze. W sumie teraz, kiedy to piszę uświadomiłem sobie, że równie dobrze może to być wspomnienie każdego innego naszego postoju, ponieważ większość z nich wyglądała dokładnie, albo prawie dokładnie w ten sam sposób.

W każdym razie, przyglądałem się zza kulis występowi. Niejaki pan M., kierownik cyrku, o którym napiszę więcej w dalszej części, rozpoczął spektakl przydługim przemówieniem, na które za bardzo nie zwracałem uwagi. Skupiłem się dopiero wtedy, gdy przeszedł koło mnie, kompletnie ignorując moją obecność i zaczął się prawidłowy pokaz. Światła przygasły, przykrywając publiczność cieniem, a dwa reflektory skupiły swoje żółte łuny na środku okręgu. Poczułem muśnięcie wiatru na twarzy, przez co kilka czarnych kosmyków przesłoniło mi widok. Z roztargnieniem odgarnąłem włosy i znów skupiłem wzrok na scenie.

Farsa nie całkiem zabawnaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz