- Spodziewaliśmy się Alfy, a nie młodego szczeniaka, ale cóż może i ty zadowolisz Diaza. - powiedziała odwracając się.
- Kim jest Diaz? - odparłem.
- Zabawne. Jak można nie znać najpotężniejszego i najstarszego Alfy chodzącego po ziemi? Widać, że twoja Wataha nic cię nie nauczyła. Może i to lepiej, że nic nie wiesz? - odrzekła.
- Czego chcesz?
- Ja? Ja nic od ciebie nie chcę. Jednak Diaz z przyjemnością z tobą porozmawia. - wstała, a ja automatycznie cofnąłem się.
- Uwierz mi. To nie mnie musisz się bać. Jesteśmy tacy sami. - jej oczy zaświeciły na złoto.
Wycofała się w stronę lasu i zniknęła.
Omega, ale młoda musiała odejść sama od Watahy.
Zawróciłem w kierunku miasta i szedłem w stronę domu Deatona.
"Musimy go znaleźć, bo Cameron nas zamorduje." usłyszałem.
"Wiesz gdzie go szukać?"
"Deaton na pewno będzie wiedział gdzie jest. Jeśli ukrywa zwierzę to go załatwimy, będzie wiedział, że nie należy zabierać czyjejś własności."
Doszedł mnie dźwięk zamka broni.
Ruszaj!
Rzuciłem się biegiem w stronę domu weterynarza.
Miałem jeszcze około 8 minut na wymyślenie planu, który układałem w biegu. Żaden nie był wystarczająco dobry.
Wpadłem przez drzwi wejściowe i pobiegłem do gabinetu Deatona, a on siedział spokojnie przy biurku i przeglądał jakieś papiery.
- Josh i Andre tu idą. - wydyszałem.
- Ile mamy czasu? - poderwał się.
- Około 6 minut. Myślą, że masz wilka.
- Cholera. Mówiłem Ci, że musisz się stąd wynieść.
- Wiem, to moja wina, ale musimy działać. Mają broń.
- Ty i Courtney pójdziecie na górę, zaczekacie, aż nie wrócę.
Kiwnąłem głową. Ze mną będzie bezpieczna, chociaż to ja jestem przyczyną problemów.
Wyszliśmy razem z gabinetu i zastaliśmy dziewczynę siedzącą na kanapie w salonie.
- Zabierz Theo na górę do małego pokoju.
- Co się dzieje? - zapytała.
- Ile mamy czasu?
- Dwie minuty.
- Idźcie.
Przytulił dziewczynę na pożegnanie.
Dziewczyna pobiegła na górę przodem prowadząc do drzwi na samym końcu korytarza. Otworzyła je i pociągnęła mnie za sobą, zamykając drzwi na dwa zamki.
Pomieszczenie było ciasne i znajdowało się w nim tylko małe łóżko.
- Co się dzieje? - zapytała mnie.
- Pamiętasz tego wilka, którego tu przyprowadziłaś? Josh i Andre po niego idą.
- O mój Boże...
- Postaram się pomóc twojemu tacie.
- Jak? On jest tam, a my tu.
Usłyszałem jak drzwi otwierają się i spokojny głos lekarza.
- Wierzysz w istoty nadprzyrodzone?
- Co ty mówisz Theo.
- Odpowiedz mi.
- Sama nie wiem.
Usiedli przy stole i rozmawiają.
- Słuchaj, twój ojciec zabronił mi o tym ci mówić, by cię chronić, ale sytuacja wymaga ujawnienia tajemnicy.
- Jakiej tajemnicy?
- Ludzie zmieniający postać to... prawda. Wilkołaki żyją wśród nas.
- Zabawny jesteś, a teraz na poważnie.
- To było na poważnie. Nie mamy wiele czasu.
Andre jako pierwszy podniósł głos.
- To jakiś obłęd. Wilkołaki? Nie uwierzę dopóki nie zobaczę.
Coraz mniej czasu do tragedii.
Był to mój błąd zjawiając się tu.
- Teraz mnie posłuchaj i zrobisz to co ci powiem. Wyjdę, a ty zamkniesz drzwi i po czekasz, aż ktoś po ciebie nie przyjdzie.
- A ty gdzie idziesz?
- Pomóc twojemu ojcu.
- Okej.
Wysunąłem się cicho przez drzwi. Nie byłem pewny czy uda mi się przemienić po raz drugi. Nie wiem jak mam to zrobić. Nikt nie zdążył mnie tego nauczyć. Pierwsza przemiana była okrutna, może i druga taka będzie? Nie byłem pewny. Zmieniłem postać bez pomocy watahy. Zostałem z tym sam.
Stanąłem na czworaka na podłodze z nadzieją, że coś się wydarzy.
Nic.
Spuściłem głowę intensywnie myśląc o przemianie, której najwidoczniej nie chciało się nadejść.
Porażka.
Zamknąłem oczy. Czułem, jak palce u rąk zaczęły się wykręcać, którym towarzyszyło lekkie swędzenie skóry. Otworzyłem oczy i spojrzałem w dół. Zobaczyłem jedynie palce wygięte w nienaturalny sposób.
- Gdzie on jest? - usłyszałem głos Andre.
- Kto? - odpowiedział wciąż spokojny Deaton.
- Wilk do cholery! - trzask przewracanego stołu doszedł do moich uszu.
Moje dłonie wyłapały drgania kroków mężczyzn. Słyszałem spokojne bicie serca Deatona i przyspieszone pozostałych. Wzrok zaczął się wyostrzać tak, że widziałem pyłki fruwajcące dookoła mnie. Nos wyłapał zapachy strachu oraz spokoju, który bił od weterynarza.
Palce u rąk zaczęły się kurczyć i pokrywać czarną jak smoła sierścią. Kręgosłup tańczył w różne strony sprawiając mi ból. Żołądek podchodzili mi do gardła. Słyszałem trzask zmieniających pozycję żeber i łopatek.
Podniosłem się na czterech łapach, wciąż obolały. Otrzepałem się i przeciągnąłem jednocześnie ziewając. Za sobą wyczułem zapach rozpaczy, miałem już zawrócić, ale przypomniałem sobie co musze zrobić. Potruchtałem do schodów i zacząłem z nich schodzić stawiając każdą łapę z nienaganną ostrożnością.
Byli w salonie, gdy usłyszałem nerwowe kroki Andre. Sierść na karku zjerzyła się i wydałem z siebie głuche powarkiwanie. Ruszyłem do przodu chowając się w cieniu korytarza.
- Gdzie jest dziewczyna? - warknął Andre. - Idź na górę szukać jej, ja zobaczę tu.
Josh zaczął wchodzić po schodach, stawiając ciężkie kroki. Andre poszedł w kierunku kuchni. Powoli podszedłem do Deatona, który był przywiązany do krzesła.
- Poradzę sobie. - powiedział, gdy mnie zobaczył. - Idź do Courtney.
Przechyliłem łeb w prawą stronę i jęknąłem
- Ruszaj. Dam sobie radę.
Czułem, że moim obowiązkiem jest mu pomóc, więc obszedłem go dookoła i stanąłem za nim. Chwyciłem zębami sznur i szarpnąłem. Powtórzyłem czynność jeszcze kilka razy, aż więzy nie poluzowały się, a lekarz mógł swobodnie wyjąć dłonie.
Pobiegłem na schody, wychyliłem łeb zza rogu i zobaczyłem jak Josh otwiera drzwi w których znajduje się dziewczyna.
- Kogo my tu mamy? Andre mam ją! - krzyknął nie odwracając się.
Złapał ją za ramiona i wyciągnął z pokoju. Zagrodziłem mu drogę i zacząłem basowo warczeć.
Odwrócił się trzymając dziewczynę.
- Spokojnie... dobry wilczek. Nie poznajesz mnie? To ja dawałem ci jeść. - powoli zbliżał się, jedną ręką wyciągał z kieszeni pistolet ze środkami usypiającymi.
Położyłem po sobie uszy, sierść zjerzyła mi się na karku, co sprawiało wrażenie, że jestem większy.
"Myślisz, że jestem głupi?"
- Dobry wilczek...
Widziałem jak powoli zaczyna we mnie celować. Instynktownie rzuciłem się na jego przedramie.
Wypuścił broń z ręki, a ja jego rękę, zostawiając ślad w postaci dwóch obficie krwawiących dziur.
Zaczął iść w moją stronę. Cofnąłem się powarkując.
- Teraz jesteś taki odważny? No chodź i pokaż na co Cię stać.
Skoczyłem na niego szarpiąc za kurtkę i kąsając ciało. Czułem, że idzie w kierunku schodów. Jednak ja nie mogłem się cofnąć. Zwierzęca część mnie wzięła górę.
Widziałem jak dziewczyna podnosi broń i celuje w naszym kierunku nie mogąc się zdecydować w kogo ma strzelić. Poczułem jak skóra na karku i zadzie unosi się i sprawia, że wiszę w powietrzu dalej o kilka centymetrów od Josha. Nagle puścił mnie i znów opadłem na niego jednocześnie przewracając nas obu na ziemię. Szarpałem go w różne strony, a on nie był mi dłużny i pięściami zadawał mi ciosy. W pewnym monecie poczułem, że jesteśmy na skraju schodów. Josh zepchnął mnie na nie i przeleciałem przez połowę z nich, tocząc się przez chwilę i lądując na boku. Dźwięk łamanych kości wziąć był w mojej głowie. Swoim ciałem zmiażdżyłem drewniane schody. Zapanowała chwilowa ciemność. Nie mogłem się podnieść, a moje oczy były wbite w Josha, który podniósł się i szedł w stronę dziewczyny.
- Tak też skończy twój ojciec jeśli nie pójdziesz z nami.
- Nie mam zamiaru. - powiedziała szlochając i wycelowała w niego z broni, nacisnęła spust i strzeliła trafiając go w nogę. Widziałem jak pada na ziemię nieprzytomny. Oddychałem płytko, nie mogąc złapać odpowiedniej dawki powietrza. Za drugim razem udało mi się podnieść, stając niepewnych łapach. Starałem się zignorować piekielny ból.
Utykając poszedłem w stronę ciemnego korytarza.
- Josh? Jesteś tam? - zapytał Andre idąc w stronę schodów.
- Co tu się do cholery stało?
Widziałem jak podchodzi do Josha i lekko nim potrząsa.
Kuśtykając podszedłem do Deatona i trąciłem go nosem. Podniósł wzrok.
Rozplątał więzy, które wczesnej rozluźniłem i ukucną przede mną.
- Dobry z ciebie chłopak. - powiedział i położył dłoń na mojej głowie delikatnie głaszcząc.
Wstał i ruchem dłoni nakazał mi pójście za sobą, czego nie zrobiłem.
Andre zszedł z góry, wyciągając broń i ładując ją. Wszedł do salonu, w którym wcześniej był Deaton, rozejrzał się i poszedł w głąb mieszkania niepewnym krokiem.
Wyczułem niepokój, który bił od niego, a pobudził mój instynkt.
- Deaton, jeśli zaraz nie wyjdziesz obiecuje, że zabije twoją córkę i wrócę po ciebie.
Zobaczyłem Deatona idącego w jego stronę z uniesionymi rękoma.
- Andre, możemy porozmawiać?
- O czym chcesz rozmawiać? Najpierw uprowadzacie zwierzę należące do Camerona, a teraz mój przyjaciel leży ma górze nie przytomny, więc o czym chcesz rozmawiać? - warczał Andre.
- Możemy to inaczej rozwiązać. Zawsze jest inne wyjście z każdej sytuacji...
- Nie ma wyjścia. Cameron nas zabije jeśli nie przeprowadzimy bestii.
To był mój czas.
Wyłoniłem się zza schodów głośno warcząc. Wciąż kulejąc zbliżałem się do Andre. Odwrócił się w moją stronę.
- Poznajesz mnie? Cholerna kupo futra? Mógłbym zrobić sobie z ciebie dywanik pod nogi.
"Myślę, że to byłoby złym pomysłem."
Kłapnąłem zębami i zatrzymałem się.
- No chodź zakończymy to wreszcie.
Powoli szedł w moją stronę i celował.
Jego palec zaciskał się na spuście, ale Deaton w porę złapał go na ramię i opuścił, kiedy kula wystrzeliła w podłogę. Mężczyzna szarpnął i wyrwał się z objęć lekarza.
Wtedy rzuciłem się na niego, przygważdżając go do ziemi.
Usłyszałem strzał i poczułem palący ból w moim boku. Zacisnąłem szczęki na jego ręce szarpiąc na wszystkie strony. Puszczałem go i znów wbijałem zęby by sprawić żeby cierpiał. Deaton chwycił mnie za obolały kark i odciągnął.
Furia przeszywała moje ciało, które pragnęło zabić napastnika.
Wiłem się na wszystkie strony by się uwolnić i znów zaatakować.
Andre w tym czasie podniósł się.
Z jego ran, które zadałem płynęła krew. Prawa ręka była wręcz zmasakrowana.
- To jeszcze nie koniec. - powiedział Andre i ponownie wycelował we mnie. Udało mi się wyrwać Deatonowi i ponownie zaatakować lewą rękę w której trzymał broń.
Tym razem nie puściłem go. Patrzyłem na niego i delektowałem się smakiem gorącej krwi, która napływała do mojego pyska.
Deaton w tym czasie zwlókł w połowie przytomnego Josha z góry i posadził obok Andre.
- Nie mam ochoty was więcej tu widzieć. Nie podoba mi się na chodzenie na mój dom i robienie z niego ringu. Następnym razem nie będzie tak przyjemnie, jak jest teraz.
Powarkiwałem jeszcze przez chwilę, gdy Deaton podszedł do Andre i odsunął mnie od niego.
Mężczyzna podniósł się i szturchnął nogą towarzysza, który ocknął się i zerwał na równe nogi. Obydwaj mężczyźni wyszli tylnymi drzwiami, a ja podążyłem za nimi kulejąc, odprowadzając do lasu.
Zawróciłem do domu powoli kuśtykając. Zobaczyłem jak Courtney przytula się do ojca. Niezauważony przedostałem się do gabinetu weterynaryjnego, zostawiając po sobie jedynie drogę z kropel krwi uciekającą z mojego boku.
Czułem, że słabne z minuty na minutę było ze mną coraz gorzej.
Położyłem się na chłodnej podłodze i zamknąłem oczy.
- Theo? Słyszysz mnie? - czułem, że ktoś nade mną stoi i mówi do mnie spokojnym głosem.
Było mi dobrze, ból prawie zniknął. Nie miałem siły by wstać, w tej ciemności, która mnie ogarnęła byłem sobą.
- Theo, musisz otworzyć oczy. Musisz to zrobić.
Nic nie muszę, tak było mi dobrze.
- Muszę ci nastawić kości i wyjąć kulę z boku, więc ocknij się.
Lekko otworzyłem oczy, lecz ponownie je zamknąłem.
Spróbowałem jeszcze raz, ale widziałem przez mgłę wszystko wokół mnie.
Mrugnąłem kilka razy, by polepszyć widok.
- Podniosę cię teraz i położę na stół.
Lekko uniósł mnie i ułożył na stole, który był równie kojąco zimny jak podłoga.
- Teraz będzie bolało.
Trzask moich kości i przeszywający ból, który mu towarzyszył.
Byłem tak poturbowany, że nie docierało do mnie nic.
- Kości szybko się zregenerują, tak samo jak rana. - powiedział znajomy głos.
Oddychałem ciężko łapiąc powietrze.
Zobaczyłem jak Deaton wstrzykuje mi coś do żyły i po chwili odpłynąłem....~*~
1871 słów ;)
Pozdrawiam Nella_0502
CZYTASZ
Prawdziwy Alfa
Hombres Lobo17-letni chłopak mieszkający w Santa Rosa borykający się z problemami zwykłego nastolatka i młodego wilka który bardzo szybko się uczy, ale nie potrafi zapanować nad przemianami...