ROZDZIAŁ XII

129 9 1
                                    

_______________

PEETA

_______________

          „Peeta...". 

          Nie powiedziała tego. Wydawało Ci się. Masz gorączkę i umysł płata Ci figle. Podsyła Ci to, co chciałbyś usłyszeć. A słyszałem wahanie, zagubienie i prośbę. Jakby chciała, żebym został.

          Przestań, jakby chciała, to by coś powiedziała. Trzymaj się faktów. Zaatakowałeś Jeremy'ego, nie obroniłeś jej przed pumą i uciekłeś. Dlaczego miałaby chcieć, żebyś został? Żebyś ich spowalniał? Żeby musieli się Tobą zajmować? Żeby musieli Cię bronić? Odpuść.

          Oparłem się o drzewo dysząc ciężko. Wydawało mi się, że szedłem już kilka dobrych godzin. W zasadzie minęło kilkanaście minut. Słońce będące teraz wysoko na niebie skraplało pot na mojej twarzy, przez co pewnie zamieniła się w czarne, pionowe linie. Oparłem czoło o pień drzewa i przymknąłem powieki chcąc uspokoić oddech. Działa, moje serce zaczęło wolniej pracować, jedynie wykonując pojedyncze, mocne bicia o klatkę piersiową. Zrobiło mi się gorąco. A potem zimno. Chwila, przecież lepiej oddycham, o co chodzi. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Wyobraziłem sobie go jako dużą falę, która zalała arenę kilka Igrzysk temu. Teraz właśnie wezbrała się okolicy mojego żołądka i rozlała się na całe ciało. Zrobiło mi się niedobrze.

          Splunąłem chcąc pozbyć się goryczy w ustach. Jest lepiej. Otwieram oczy. Nie umiem znaleźć punktu odniesienia. Kręci mi się w głowie. Dół był górą, a góra była dołem. Znowu wyobraziłem sobie wielką falę, która wzbierała się w moim żołądku. Tym razem nie rozniosła się nieprzyjemnym dreszczem pod siebie, tylko zebrała wszystkie ohydne rzeczy, które puma zepsuła w moim organizmie, przeszła przez przełyk, trafiła do ust i czerwonym strumieniem wypłynęła na zewnątrz. Zgiąłem się w pół, zacząłem kaszleć. Zatrzasnąłem oczy, bo zwracałem tego więcej, jak zorientowałem się co to jest. E tam, to nic takiego. Pewnie organizm się oczyszcza. Taa... 

          Dysząc ciężko oparłem się o drzewo. Czułem krew w ustach. Coś spływało mi z ran wzdłuż pleców. Myślę, że to pot. Albo krew. Albo ropa. Nie, pewnie pot. Słyszę jakiś dźwięk, ale przez to, że słyszę nawet skwierczenie ran, nie mogę go zlokalizować. Musze uciekać. Gdziekolwiek.

           Potykając się i opierając o drzewa uciekam jak najdalej nadchodzącemu czemuś. To nie był człowiek, bo nie słyszałem kroków, ani głosu. Nie było zwierzę, bo nie szło na czterech łapach i nie wydawało dźwięków. Oprócz pikania. Zmiech. Pewnie ma laserowe oczy i biegnie w moim kierunku na sześciu łapach. Dlaczego nie mogę iść szybciej? Czy ja w ogóle idę? Wydawało mi się, że stoję cały czas w miejscu. Jakby moje nogi jakby grzęzły w mule. Pikanie. Jest bliżej. Znowu zalewa mnie duża fala. A może to on? Może ma jakiś paraliżujący jad? Zacząłem biec. Zgięty w pół sam musiałem przypominać bliżej nieokreślone zwierzę, pokaleczone, spłoszone i brudne. Może to on ucieka przede mną? Chyba podłożył mi swoją mechaniczną łapę. Upadłem. 

          Sturlałem się z górki i zatrzymałem na ściółce wyłożonej mchem i liśćmi. Były wilgotne i przemakały mi koszulkę, a kapiący deszcz zmywał z moich pleców to, co zdążyłem złapać po drodze. A ja myśląc, że jestem w końcu w łóżku, obejmowałem mech dłońmi i odszedłem w typowy dla gorączki sen, w którym zapomniałem gdzie jestem i co robię. 

❝PIONKI❞Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz