II

47 4 1
                                    

Leonel


Była zimna noc, a ja znajdowałem się w środku lasu. Po kilku godzinach wędrówki nogi chciały mi wejść w dupę. Postanowiłem, że chwilę odpocznę. Znalazłem więc jakiś przewrócony pień i usiadłem. Rozejrzałem się po lesie, wpatrując się w nieskończoną ciemność. Noc to moja ulubiona pora dnia. Nikt nie zawraca mi głowy i można spotkać o wiele mniej potworów na ulicach.

Usłyszałem trzask łamiących się gałęzi. "Całkiem normalne"  - pomyślałbym jeszcze tydzień temu. Przecież w lesie jest pełno wiewiórek, bądź innych małych zwierząt. Odkąd samotnie podróżuje jestem bardzo przewrażliwiony na wszystkie dźwięki. Tym razem jednak się nie myliłem  i coraz głośniej słyszałem kroki w moim kierunku. Schowałem się w najbliższych krzakach i bezgłośnie wyciągnąłem z pochwy mój miecz ze stygijskiego żelaza. Ktoś, a raczej coś się do mnie zbliżało i było niebezpiecznie blisko. Usłyszałem dwa męskie głosy. Przez chwilę nie potrafiłem ich zrozumieć, ale mój mózg sam je przetłumaczył, domyśliłem się więc, że to był starogrecki:

- Tutaj trop się urywa. - Powiedział jeden z nich.

- Niemożliwe żeby rozpłynął się w ciemności.

- Wiesz co nam zrobi nasz pan jak się dowie, że go zgubiliśmy?

- Wole nie wiedzieć.

- Więc go szukaj, idioto.

- Tak, jasne.

Ktokolwiek to był poszedł dalej leśną ścieżką, a ja wyciągnąłem mapę. Może to dziwne - ale tak, widzę w ciemności dobrze jak za dnia, a nawet czasami szybciej zauważam niebezpieczeństwo. Szczególnie ostatnio, po tym jak tata stwierdził, że jestem na tyle dorosły abym pojechał do Obozu Herosów. Z jego opowiadań wynikało, że jest to miejsce w którym osoby takie jak ja, czyli pół ludzie, pół mitologiczni greccy bogowie szkolą się jak walczyć z potworami i uczą się panować nad swoimi umiejętnościami nadprzyrodzonymi. Kilka dni temu wsiadłem w autobus z Charleston w Wirgini Zachodniej i pojechałem do Nowego Jorku. Po ośmiu godzinach jazdy autobusem przesiadłem się na autokar do Long Island, ale tam kolorowo to już nie było. W połowie drogi dwa wielkie jaszczury przewróciły autobus, a ja musiałem uciekać do lasu. Jestem teraz gdzieś w pobliżu Shirley i zostało mi do przejścia jeszcze około dwudziestu pięciu kilometrów, więc do jutrzejszego południa powinienem dotrzeć do celu. Byłem bardzo śpiący, ale wiedziałem że spanie na ziemi to samobójstwo. Postanowiłem wykorzystać pomysł z pewnej książki. Mianowicie wspiąłem się na jedno z najbliższych drzew i przywiązałem się do jego pnia w taki sposób, aby nie spaść. Przez kilkanaście minut adrenalina nie pozwalała mi zasnąć, lecz w końcu zmęczenie zwyciężyło.

Obudził mnie głośny śpiew ptaków. Według położenia słońca mogła być godzina dziewiąta, a może ósma. Przeszukałem plecak w poszukiwaniu jedzenia i stwierdziłem​, że na śniadanie została mi tylko jedna kanapka kupiona wczoraj na dworcu i zimna kawa w termosie. Gdy zjadłem, ruszyłem w dalszą drogę.

Po kilku godzinach szybkiego marszu byłem wykończony, miałem ochotę położyć się na trawie i nie wstawać. Sięgnąłem do plecaka po kawę, ale jedyne co znalazłem w termosie to kilka kropelek mojego ulubionego latte. Usiadłem zmęczony na trawie i zapatrzyłem się w horyzont. Jakieś pięćset metrów za mną zauważyłem sylwetki dwóch mężczyzn. Jeden z nich pokazał na mnie palcem i zaczęli iść w moim kierunku, co chwilę przyśpieszali kroku, aż w pewnym momencie zaczęli biec. Nagle zamiast kończyn wyrosły im łapy pokryte zielonymi łuskami. Twarze wydłużyły im się w krokodyle pyski i nawet z tej odległości widać było ich żółte, gadzie oczy.

- O kurwa. - Powiedziałem wyciągając miecz, jednocześnie zaczynając biec.

Jeden z nich był zdecydowanie szybszy. Dogonił mnie już po kilku minutach. Rzucił się na mnie i poczułem, jak tonowe cielsko przygniata mnie do tego stopnia, że nie mogę oddychać. Jakimś cudem uwolniłem rękę z mieczem i wbiłem mu go w brzuch aż po samą rękojeść. Jego ciało o wadze małego samochodu stawało coraz lżejsze, aż w końcu mogłem znowu się podnieść i wytrzepać z siebie pył, który z niego pozostał. Niestety, nie było na to czasu, bo za chwilę znowu zacząłem biec. Obracając się, co jakiś czas widziałem jak drugi jaszczur dogania mnie,  a ja z powodu zmęczenia biegłem coraz wolniej. Moje nogi powoli odmawiały posłuszeństwa. Potwór był tuż za mną, nagle poczułem ostry ból w kostce, a potem moja twarz brutalnie powitała ziemię. Gdy podniosłem głowę, obróciłem się i spostrzegłem, że gad trzymał moją kostkę w paszczy. Kopnąłem go drugą nogą. Oszołomiony potwór cofnął się na chwilę, a ja w tym czasie podniosłem się i walnąłem go rękojeścią miecza w pysk. Rozgniewany potwór rzucił się na mnie, odskoczyłem metr do tyłu. Miałem wrażenie, że czas zwolnił. Widziałem, jak szczęki potwora otwierają się, aby zadać mi ostateczny cios. Nagle stało się coś, czego ani ja, ani on się nie spodziewaliśmy. Potwór przywalił w jakąś niewidzialną ścianę! Jaszczur wstał i spróbował jeszcze raz, ale sytuacja się powtórzyła. Już wtedy wiedziałem, gdzie jestem. Wiedziałem, że to była magiczna bariera Obozu Herosów.

Odszedłem trochę w kierunku lasu i usiadłem na trawie. Spojrzałem na moją zranioną nogę. Gdy zobaczyłem zwisający kawałek mięsa odsłaniający kość, zjedzona kanapka chciała opuścić mój żołądek. Zerwałem z siebie kawałek mojej czarnej koszulki i przewiązałem sobie nią ranę na nodze. Podniosłem pierwszy dłuższy patyk z ziemi i opierając się o niego wstałem. W głowie kręciło mi się do tego stopnia, że ledwo zdołałem utrzymać równowagę. Gdy zobaczyłem mały dym nad lasem, zacząłem powoli iść w jego kierunku.

Liam

Siedziałem przy ognisku razem z Jackiem, Willem i Kate, gdy nagle z pomiędzy drzew wyłoniła się pewna postać. Kate krzyknęła i odruchowo sięgnęła po łuk, nałożyła strzałę na cięciwę i gdy już miała ją wystrzelić, rzuciłem się na nią.

- To może być heros. Zostaw! - Niepewnie opuściła łuk.

Razem z chłopakami ostrożnie podbiegliśmy do tego czegoś, co potem okazało się rannym chłopakiem, który jak tylko nas zobaczył zemdlał ze zmęczenia. Chłopcy patrzyli na niego osłupiali, a ja żeby się ruszyli zacząłem krzyczeć:

- Will leć po kogoś od Apollina, weźcie ze sobą nosze! - Syn Hermesa już biegł w kierunku domku Apolla. - Jack, a ty biegnij po Hejrona, ale migiem! Kate, a ty co tak stoisz, chodź tu!

Córka boga łucznictwa już biegła w moją stronę, ale sama bez nektaru i ambrozji nic nie mogła zrobić.

- Dobra od początku... - Ręce drżały jej równie silnie jak głos, ale starała się pomóc. - Ustawmy go w pozycji bezpiecznej, a potem się zobaczy.

Po wykonaniu pierwszej pomocy mogłem dokładniej przyjrzeć się chłopakowi. Na moje oko miał może piętnaście lub szesnaście lat. Cały był ubrany na czarno i jedyne co się wyróżniało to jego przydługie blond włosy.

Pierwszy wrócił Will z dwoma chłopakami od Apolla. Podali mu nektar, położyli na noszach i zanieśli do Wielkiego Domu. Po drodze spotkali Hejrona, który poszedł razem z nimi zająć się młodym herosem.

Takie sytuacje w obozie herosów już miały miejsce - czasami się zdarza, że heros żyjący na własna rękę przypadkiem albo specjalnie przybywa do obozu, ale o wiele częściej to satyrowie wysyłani są na poszukiwania herosów do szkół w całych stanach.

Reszta dnia minęła spokojnie, wieczorem podczas kolacji Hejron przygalopował do pawilonu jadalnego i oficjalnie ogłosił przybycie nowego półboga. Leonel, bo tak miał na imię, usiadł przy stole Hermesa jako nowy nieokreślony.

Po kolacji Hejron poprosił mnie żebym oprowadził nowego po Obozie i odpowiedział na jego kilka pytań. Więc, gdy rozpakowywał swoje rzeczy w domku zaproponowałem mu pomoc.

Nieuznani [Wolno Pisane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz