Uwielbiałam wtorki. Były słodkim wytchnieniem po poniedziałku i leniwą zapaścią przed gwałtowną środą. Tkwiła w nich magia.
We wtorki ją widywałam. Zawsze dwanaście minut po siódmej. Stała przy rogu Cytrynowej niezależnie od pogody. Przez cały rok. Mijałam ją szybkim krokiem. Udawałam, że nie patrzę, że nie chcę do niej podejść. Byłam tchórzem. Podłym.
Co tydzień spowalniałam na chwilkę. Zawiązywałam sznurówkę, potykałam się, rzucałam chusteczkę. Robiłam wszystko, by nie zauważyła, że to z jej powodu.
Świat w takich chwilach przyspieszał. Miałam milisekundę, by na nią spojrzeć. Czułam, jak krew szumiała mi w uszach. Pulsowała. Myślałam o ucieczce. Jeszcze nie było na nią za późno. Jeszcze nie spojrzałam, nie zatraciłam się w jej oczach.
A potem patrzyłam i wiedziałam, że źle zrobiłam. Wpadałam jak komar w lepką pułapkę. Zapominałam o autobusie odjeżdżającym za sześć minut, kartkówce z fizyki. Chłonęłam jej aurę. I dopiero po paru słodkich minutach wracałam do starego toru.
Ona chyba mnie nie dostrzegała. Spojrzała na mnie zaledwie dwa razy (pewnego zimowego poranka, gdy padał śnieg, a później w pełnym słońcu marca). Za pierwszym razem zmarszczyła nos. Za drugim delikatnie się uśmiechnęła.
Nic o niej nie wiedziałam. Przez pierwsze trzy miesiące tworzyłam teorie. Dziesiątki teorii. Zajmowała każdy skrawek mojego umysłu, ale nie wymyśliłam nic sensownego (może oprócz tej teorii o replitanach).
Pozostała tajemnicą. I zanim zdążyłam się zorientować, wpłynęła na mnie mocniej, niż sobie życzyłam. Wcześniej nie kwestionowałam podstawowych założeń. Przez nią musiałam. Bo co mam pomyśleć, kiedy piękna dziewczyna zawróciła mi w głowie?
Niewątpliwie była piękna. W każdy wtorek uświadamiałam to sobie na nowo. Odkrywałam nowy sposób padania światła na jej policzki, nowy sposób ułożenia włosów, nową minę. Niezmienne były tylko jej oczy – tak samo piorunująco zielone.
Gdy pierwszy raz je zobaczyłam, prawie wpadłam pod auto.
Wszystko zmienił ten jeden cholerny wtorek, przez który znielubiłam ten dzień. Było ciepło, mgła zdążyły się już podnieść. Mimozy pachniały, a ja miałam doskonały humor. Odegrałam cowtorkową szopkę ze spoglądaniem na nią nadzwyczaj szybko.
Miała na sobie duże okulary przeciwsłoneczne i czerwoną sukienkę, w której jej nogi (na które usilnie starałam się nie patrzeć) były bardzo ładnie wyeksponowane. Pachniała przyjemnie truskawką.
Gdy planowałam odejść, by zobaczyć ją za tydzień, odezwała się.
– Co sądzisz o sytuacji pingwinów w Afryce? – jej głos był niższy, niż sobie wyobrażałam.
– Co? – wysapałam, zanim zdążyłam pomyśleć logicznie.
Mój mózg zamienił się w papkę, a neurony wyparowały.
Kąciki jej warg zadrżały.
– Pingwiny są u wschodnich wybrzeży Afryki lub u zachodnich, nie pamiętam. Pytałam, co o nich myślisz.
Słońce świeciło mi w twarz, nie mogłam dostrzec, czy sobie nie żartuje. Podjęłam jej grę.
– Myślę, że może im być gorąco. Tak chyba bywa w Afryce.
– Pewnie tak, biedne pingwinki. - Oblizała usta, miażdżąc duże wargi (usilnie starałam się na nie nie patrzeć). - Czemu tu stoisz? Jakoś dziwnie na mnie patrzysz.
CZYTASZ
Nie lubię wtorku
RomanceMiłość przychodzi nagle i nagle odchodzi. Korekta: @Astralna Okładka @neverwinternight Praca bierze udział w konkursie literackim Splątane Nici