29 kwietnia 2017 r.
Na dworzec w Budapeszcie dotarłyśmy o 6 rano. Tłumy szczęśliwych turystów z Polski opuściły trzy upchane po ostatnie miejsce autobusy tanich linii autokarowych. Ciężka, nieprzespana noc nie zniechęciła również nas i dzielnie ruszyłyśmy w kierunku czwartej linii metra budapeszteńskiego. Ta, łącząc dwa najważniejsze dworce w Budapeszcie – Keleti i Kelenföld jest najnowsza, natomiast pierwsza zdecydowanie ma się czym pochwalić, bo jest najstarszą linią metra w Europie.
Nocleg zarezerwowałyśmy ze sporym wyprzedzeniem, ale docelowy hostel okazał się bardziej osobliwy niż się tego spodziewałyśmy. Gdy go wreszcie odnalazłyśmy (Nie spisałam adresu, myśląc, że na pewno będzie jakiś duży szyld lub coś w tym rodzaju i odnajdziemy to bez problemu. Ostatecznie po kilku nieowocnych rozmowach z okolicznymi bezdomnymi znalazłyśmy małą naklejkę na domofonie przy numerze mieszkania jednej z kamienic z napisem „Ciao Budapest Hostel". Jest!) i zadzwoniłyśmy pod dany numer mieszkania –nikt nie odbierał. Stałyśmy tam trochę ale nasze próby były bezskuteczne. Zrobiłyśmy zakupy w pobliskich supermarketach,niestety jakikolwiek spacer odpadał z uwagi nie tylko na ciągnące się za nami bagaże, ale również potwornie zimną pogodę.Wróciłyśmy pod kamienice i postanowiłyśmy zadzwonić do drugiego działającego w tym budynku hostelu. Przeprowadziłam z recepcjonistką (w tym hostelu przynajmniej ktoś pracuje!) gadkę zagubionego wędrowca i udało nam się wejść na klatkę. Drzwi domieszkania zatytułowanego nazwą naszego docelowego hostelu, na klamce założone miały tajemniczą klawiaturę z cyframi. Po przetestowaniu dzwonka do drzwi, którym również nikt się nie przejął zaczęłyśmy eksperymentować z cyferkami. Wyjęłam kartkę z rezerwacją i rozpoczęłam wpisywanie rożnych kodów,które prawdę mówiąc nie miały nic wspólnego z naszym zakwaterowaniem. Klikanie cyferek również wydawało nie najcichsze dźwięki (mimo to podejrzewam, że cichsze niż domofon lub dzwonek do drzwi, ale nieważne) i ktoś zlitował się nad nami. Była to Norweżka i jak się okazało później, była tam po prostu zakwaterowana.
Hostel,w istocie był zwykłym trzypokojowym mieszkaniem z dość dużymi i wysokimi pokojami, kuchnią, toaletą i prysznicami. Dwa z pokoi były salami wieloosobowymi, a jeden – nasz – był dwuosobowy. Struktura funkcjonowania hostelu polegała na tym, że ktoś (bliżej nieokreślona osoba – musisz domyśleć się, że tu pracuje)przychodzi do mieszkania koło 14 i tak właściwie dopiero od tej pory możesz się zameldować i zostawić swoje bagaże. Dostajesz wtedy kod do domofonu i drzwi. Oprócz tego zupełna samoobsługa. Z jednej strony całkiem fajne – wszyscy mieszkańcy są na jednej niewielkiej przestrzeni i zdani są tylko na siebie, więc poznałyśmy sporo osób. Z drugiej strony ilość osób na tejże przestrzeni,brak miejsca do jedzenia i jeden kontakt w pokoju bywały irytujące.
Po zjedzeniu śniadania i zostawieniu bagaży wybrałyśmy się na pierwszy spacer przy brzegu Dunaju po stronie Pesztu. Już w pierwszej chwili to miasto robi duże wrażenie.
YOU ARE READING
Pierwsze dzienniki z podróży
Non-FictionWiosna / lato 2017 r *Budapeszt *Gdynia / Opener *Ukraina, Mołdawia i inne miejsca z innymi historiami, bo każda podróż ma swoją własną, niezwykłą historie.