Mija już czwarty miesiąc odkąd, opuściłem Atlantę i jestem w parku Yellowstone. Z całym moim dobytkiem, czyli szczoteczką i nożem myśliwskim, postanowiłem zejść z uczęszczanych szlaków i ścieżek. Kiedy oglądałem się na boki, widziałem prawie same sosny. Na przewróconych drzewach widniały czerwone porosty. Kiedy spojrzałem pod nogi zauważyłem ślady niedźwiedzi. Nie miałem co robić, więc zdecydowałem się za nimi pójść, po kilkunastu minutach marszu wśród igieł dotarłem do jaskini. Ściągnąłem z pleców mój wierny plecak i zacząłem szukać jakiejś latarki. Grzebałem w nim przez pięć minut i w końcu nieźle wkurzony odwróciłem go do góry nogami i wysypałem na ziemię. Oczywiście nie było jej tam. Na wsadzaniu wszystkiego do środka spędziłem kolejne piętnaście minut i po pół godzinie ślęczenia przed jaskinią musiałem wrócić piętnaście kilometrów do najbliższego sklepu turystycznego.
Po długiej powrotnej wędrówce, zastałem zamknięty sklep i brak miejscu w jedynym motelu. Ledwo cofnąłem się do lasu, żeby znaleźć sobie przyjemne gniazdko na tę noc. Wszystko wokół mnie było pełne życia. Świerszcze grały dzikie melodie, a ptaki wesoło świergotały. W oddali usłyszałem przejmujący ryk jelenia. Uznałem, że jestem już dość daleko od hałaśliwej młodzieży, która tłumnie ostatnio przybywała w te okolice.
Kiedy się obudziłem i załatwiłem potrzebę, poszedłem poszukać strumienia, w którym mógłbym się obmyć. Po kilkunastu minutach błądzenia znalazłem się znowu przed tą samą jaskinią co poprzedniego wieczoru. Poczułem jakby los znowu się do mnie uśmiechnął. W końcu coś mi się w życiu udało. Bez najmniejszego zastanowienia wkroczyłem w ciemności zupełnie zapominając że znowu nie mam latarki.
Już po kilku krokach ziemia stała się dziwnie płaska, a moje kroki przestały odbijać się charakterystycznym echem. Poczułem lekki niepokój i zwolniłem. Kiedy skręciłem w prawo, przestałem widzieć własne nogi, teraz już praktycznie stałem w miejscu bojąc się że złamię sobie nos na pierwszej lepszej ścianie. W końcu pomimo mojego ślimaczego tempa
Obudziłem się, leżąc na zimnym betonie, w nieprzeniknionych ciemnościach. Wstałem, czując pulsujący ból głowy i lekko się chwiejąc obszedłem ściany i wyczułem rękami, że są jedne drzwi, w których nie ma klamki, a przynajmniej nie z mojej strony. Miałem wrażenie, że są zrobione ze stali i, że mogą być hermetyczne, chociaż nie byłem pewien.
Nie wiedziałem co mam robić, ani kto mnie porwał. Jedyne o czym myślałem to dlaczego, dlaczego ja? Osunąłem się na podłogę w kącie i z twarzy pociekły mi łzy. Gdzieś w podświadomości czułem że to już koniec, że zginę w tym miejscu. Nigdy nie zobaczę moich rodziców i nigdy nie powiem im jak bardzo ich kochałem i jak bardzo żałuję.
Jeszcze kilkukrotnie obszedłem pokój, sprawdzając czy nie przegapiłem czegoś i w jednym z kątów lewa noga wpadła mi do jakiejś dziury. Cicho zakląłem i wyciągnąłem nogę. Nachyliłem się nad nią i włożyłem w nią rękę. Była głęboka na około czterdzieści centymetrów i miała nieregularny kształt, domyśliłem się, że jest ona przewidziana na moje odchody, i ucieszyłem się, że nie było w niej żadnych fekaliów. Odszedłem do niej do przeciwległego kąta, położyłem się i zasnąłem.
Obudził mnie syk otwieranych drzwi, który upewnił mnie, że drzwi są hermetyczne, usiadłem i oparłem się o ścianę. Przez drzwi wszedł jakiś człowiek w pomarańczowym kombinezonie poziomu czwartego. Kiedy zobaczyłem jego kombinezon przestraszyłem się, że może mnie czymś zakazili, albo w tym miejscu trwa jakaś epidemia. Lecz kiedy zobaczyłem trzymaną w jego ręku strzykawkę, prawie dostałem zawału i strach mnie sparaliżował. Wszedł do środka złapał mnie za ramię, wbił igłę w ramię i nacisnął tłok. Kiedy cała zawartość znalazła się w moim krwiobiegu, wyciągnął igłę, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Jeszcze zanim wyszedł drzwi zaczęły się zamykać, i tuż po tym jak jego druga noga przekroczyła próg, drzwi zamknęły się z sykiem.
CZYTASZ
Kres ludzkości
Science FictionGrupa skorumpowanych naukowców pracuje nad nową bronią biologiczną, co może pójść nie tak?