Troszkę straciłam wenę na "If you love me, don't let me go", więc powstało to krótkie coś.
Mam nadzieję, że wam się spodoba mimo że krótkie. Okładka oczywiście moja kochana i cudowna AnkaEchelon. Please, don't kill me!
_____________________________________Ryan po raz kolejny siedział sam w walentynki. Niby nic dziwnego, spędzał je sam już od jakiś ośmiu lat, jednak w tym roku było gorzej. Było gorzej dlatego, że Brendon wraz z żoną postanowili wystąpić w walentynkowym quizie i pomimo, że Ryan naprawdę chciał sobie to odpuścić, to nie mógł przegapić okazji by zobaczyć swojego ukochanego. Niektórzy mogą stwierdzić, że po co mu to? Mógłby znaleźć kogoś innego. Problem w tym, że Ryan nikogo innego nie chciał. Wszystkich porównywał do Brendona i to był jego największy problem...
***
Brendon jak zwykle w świetnym humorze przygotował obiad dla swojej żony. Obiad, nie kolację, bo mieli dzisiaj wystąpić w quizie dla par. Mężczyzna cieszył się, że w końcu zaprosili go gdzieś z żoną, bo bardzo był z nią szczęśliwy. Pragnął całemu światu zaznaczać, że ona wybrała właśnie jego. Co prawda w jego życiu był ktoś tak samo ważny, a może i ważniejszy niż Sarah, ale o tej osobie nie chciał pamiętać. Za bardzo go skrzywdziła. No bo jak inaczej określić to, że twój chłopak mówi, że musi odejść, nie wyjaśniając dlaczego...
***
Zbliżała się już godzina dziewiętnasta, kiedy to Ryan miał zasiąść przed telewizorem. Naszykował więc wszystko, co potrzebne. Koniak, pudełko tabletek nasennych, żyletkę i list. List, który miał nadzieję, funkcjonariusze dostarczą Brendonowi, jak już go znajdą. Program w końcu się zaczął i Ryan zobaczył uśmiech za którym tak tęsknił – pierwsza tabletka, oczy które przypominały mu o najlepszych momentach w jego życiu – druga tabletka, usta które muskały jego twarz niezliczoną ilość razy – trzecia tabletka. Ryan zobaczył Brendona z żoną – następne dwadzieścia siedem tabletek i pół litra koniaku. Szloch, który wydostał się z jego gardła, mógłby zainteresować każdego, jednak w nikogo w pobliżu nie było. Był tylko Ryan i jego rozpacz. Już na pół przytomny chłopak spojrzał po raz ostatni na telewizor, na jego słońce i wydał ostatnie tchnienie.
***
Minęły dwa tygodnie od Walentynek. Brendon siedział sam w domu, ponieważ Sarah pojechała na zakupy. Zrobił kawę i chciał już udać się do studia, jednak zatrzymał go dzwonek do drzwi. Nie spodziewający się nikogo Urie otworzył drzwi i ujrzał dwóch funkcjonariuszy.
- Pan Brendon Urie?
- Tak, to ja. O co chodzi?
- Mamy dla pana list, który znaleźliśmy w domu zmarłego. Proszę. – Brendon wziął kopertę. W domu zmarłego? Zdziwiony spojrzał na pismo i już wiedział czyje to. Bez słowa zamknął drzwi, usiadł na kanapie i zaczął czytać.Cześć, sun.
Skoro czytasz ten list, to najpewniej jestem w tym lepszym świecie. W tym, w którym nigdy nie odszedłem i jesteśmy w szczęśliwym związku. Ostatnie lata były dla mnie jak i pewnie dla ciebie ciężkie, chociaż myślę, że dla ciebie jednak mniej. Ja po prostu już nie miałem siły... Moja depresja zamiast odchodzić, za każdym razem kiedy widziałem ciebie, nasilała się. Absolutnie nie obwiniam ciebie, to wszystko to moja wina. To zawsze była moja wina. Ty zawsze miałeś rację, ja się myliłem. Chciałbym tylko, żebyś wiedział, że zawsze trzymałem kciuki za to, żeby ci się powiodło lepiej niż mnie, bo zawsze wolałem wybrać ciebie, nieważne jakie to miałoby dla mnie skutki. Wracając... Chciałbym, żebyś chociaż raz na jakiś czas odwiedził mój grób, gdyż nie mam tu rodziny oraz żebyś dalej kontynuował swoje wielkie marzenie o tworzeniu muzyki, bo jesteś w tym świetny.
Nie chcę, żeby ci to mieszało w głowie, ale... Kocham cię, Brendon. Zawsze cię kochałem, nawet kiedy odszedłem przez te osiem lat też cię kochałem, może i jest to dziwne dla ciebie, ale tak było.
Twój na zawsze i na wieczność
Moon~~~~~~~~~~
Lov you all 💜💜💜💜