I. Cień

1.3K 149 36
                                    


Nierozpakowane pudła leżały na podłodze, tworząc nową, kartonową architekturę dwudziestego pierwszego wieku. Obszerna zawartość nie była dotykana od początku przyjazdu, ponieważ kiedy tylko Audrey Couldson przekroczyła próg pokoju, od razu padła na łóżko i wyjęła telefon. Wędrowała prawym kciukiem po ekranie, rozeznając się w biletach samolotowych i autokarowych do Rochester. Jej nieuwagę wykorzystał bury kot, który wcisnął się do pomieszczenia przez wąską szparę między drzwiami, a kremowymi ścianami. Był jedynym stworzeniem w tym pokoju, cieszącym się z obecności pudeł – w ramach rekompensaty za trudy podróży zaczął po nich skakać i wbijać ząbki w karton.

Audrey uniosła wzrok i zeskanowała kota zmęczonym spojrzeniem. Tylko to zwierzę ma powód do radości, stwierdziła sceptycznie, rzucając telefon na materac. Patrzyła tępo w pustą przestrzeń, nie mając siły na jakiekolwiek rozpakowywanie. Wyłożenie ubrań do drewnianych mebli symbolizowałoby fakt, że zaakceptowała te niedorzeczną przeprowadzkę. A tak nie było.

— Audrey, zejdź na dół! —krzyknęła Suzie, a dziewczyna stęknęła.

Wyminęła kocią fortecę, ledwo powstrzymując się przed zrzuceniem puchatej kulki do środka kartonu. Przed wyjściem dostrzegła wystający z walizki rękaw, którego czerwony materiał wydawał się dziwnie odstający od przygnębiającego otoczenia. Niewiele myśląc, wrzuciła na siebie bluzę z logiem baseballowej drużyny Rochester Red Wings. W domu było dosyć duszno, ale prowokacja wymagała poświęceń. Obiecała sobie, że przez najbliższy miesiąc nie da spokoju w związku z ich rodzimym miastem. Była jak natrętny pracownik Greenpeace, który zawsze i wszędzie przypomni ludziom o zanieczyszczonych lasach czy ochronie Ziemi, wciskając na siłę swoje poglądy i protestując w każdy możliwy sposób. Tylko zamiast zielonej planety, na jej ubraniu widniał uśmiechnięty, czerwony kurczak z czapeczką na głowie i pałką w skrzydełku.

Wlokła się po schodach jakby na podeszwach jej białych converse'ów zamontowano gigantyczne magnesy, przyciągane przez jądro ziemi. Drewno skrzypiało, a trzaskające deski mieszały się z czyimiś głosami dochodzącymi z salonu. Dziewczyna uniosła wysoko brwi, nie za bardzo przygotowana na konfrontację z kimś innym niż rodzice, albo ostatecznie Chloe. Choć po dzisiejszej podróży zdecydowanie wolała uniknąć ostatniej ewentualności – jeszcze doszłoby do rękoczynów, a tego oczywiście nikt nie chciał.

— To właśnie nasza najstarsza córka, Audrey — zaszczebiotała Suzie, kładąc kawę przed nosem małżeństwa w kwiecie wieku.

Dziewczyna stanęła w progu, witając się z gośćmi krótkim skinieniem głowy. Osobnicy na kanapie odpowiedzieli jej tym samym, w żadnym wypadku nie wyglądając na ludzi wylewnych. Właściwie przypominali małżeństwa na pokazach marketingowych, zmuszonych do oglądania najnowszych funkcji firmowego odkurzacza. Kobieta o zacnym imieniu – Elisabeth - nie przekraczała pięćdziesiątki, aczkolwiek reprezentowała postawę znużonej życiem staruszki, myślącej tylko i wyłącznie o tym co ugotuje dzisiaj na obiad i czy zdąży na ulubiony serial. Jasne włosy upięła w koński ogon, w całości odkrywając twarz o surowych rysach. Wpatrywała się w białą filiżankę z taką podejrzliwością, jakby co najmniej podano jej napój z dodatkiem cyjanku potasu. Siedzący obok mąż, również nie wyglądał zbyt zachęcająco. Miał na imię Tom i zdecydowanie nie przepełniał swojej godności takim polotem jak Elisabeth. Zdawał się być w tym samym wieku, choć w porównaniu do żony miał już pierwsze, siwe włosy. Kwadratowa szczęka posiadała na sobie tygodniowy zarost, który notorycznie pocierał. Oprócz głaskania brody, chrząkał co kilka minut i poprawiał zbyt mocno zapięty pasek od spodni, znad którego wystawało nieudolnie ukryte sadełko.

— Skąd przyjechaliście? —kobieta w końcu przełamała się i sięgnęła po parującą filiżankę. Uniosła ją do nosa i badawczo powąchała.

Przekleństwo MillhavenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz