"Tajemnicza" koperta

5 0 0
                                    

-Świetnie wyglądasz- powiedziała dość dużej urody kobieta o jasnych włosach. Przy stole w kuchni siedział czarnoskóry, krótko ostrzyżony chłopiec w wieku około 11 lat- Calvin Kennedy.
-Dzięki, mamo- odpowiedział chłodno.
-Na prawdę chce ci się iść?- z salonu dał się słyszeć męski głos. Był to ojciec chłopaka, Robert. Był bardzo wysokim, przystojnym, czarnoskórym mężczyzną, którego twarz zdobiła metodyczna broda. Z kuchni wyglądał na zahipnotyzowanego meczem krykieta w telewizji, tymczasem wykazał się wyraźną podzielną uwagą- Za chwilę zupełnie się ściemni.
-Przecież wiesz że nie- odpowiedział chłopiec.
-No jasne, tylko nie rozumiem dlaczego codziennie włóczysz się ulicami po nocach- mimo woli się zaśmiał.
-Nie potrafię Ci tego wytłumaczyć, tato- Calvin wyraźnie marzył, żeby wyjść już z domu- i tylko kiedy jest ładna pogoda- dodał
-Każdy ma swoje dziwactwa, Robert- przyszła chłopakowi z pomocą matka. Debra była piękna kobietą w wieku około trzydziestu pięciu lat- No dobrze, idź już, skoro musisz, ale uważaj na siebie i wróć na kolację.
-Jasne, mamo...
Wstał z krzesła i skierował się w kierunku schodów prowadzących na dół. W połowie drogi usłyszał głos matki: "Kocham Cię, synu!". Calvin nie odpowiedział. Męczyły go i irytowały ciągłe zapewnienia matki o jej miłości, przecież o tym wiedział...
Zszedł na dół, wciągnął buty i włożył słuchawki do uszu, otworzył drzwi i poczuł letnie, ciepłe, nocne, aromatyczne powietrze. Wciągnął je nosem i wypuścił ustami. Kochał je.
Poczochrał po łbie psa, Sheldona, otworzył furtkę i ruszył asfaltem na Lavend street Mieszkał w pięknym domu w niewielkim miasteczku, Eastpoint na obrzerzach Londynu. Uwielbiał to miejsce, atmosferę w nim panującą, zwłaszcza w nocy.
Skręcił do pobliskiego parku. Miał wytyczoną trasę spaceru. Wdrapał się na swoje ulubione, stare, wysokie drzewo w głębi parku i usiadł na grubej gałęzi. Stąd dobrze było widać Londyn. Patrzył przez chwilę na oświetlone miasto. Po jakichś dwóch minutach zeskoczył z drzewa i poszedł dalej wybrukowaną ścieżką oświetloną słabo przez stojące obok latarnie.
Wyszedł z parku nucąc piosenkę, której akurat słuchał i skierował się na pobliskie wzgórze, które było ostatnim przystankiem jego spaceru. Kiedy do niego doszedł wspiął się na nie i usiadł na trawie. Stąd był świetny widok na miasto. Zamknął oczy, położył się i zamyślił. W słuchawkach rozbrzmiewał śpiew Johna Coopera. Był na wzgórzu całkiem sam. To był jego azyl, samotnia. Przychodził tam codziennie. Kochał to miejsce. Na zachodzie była widoczna bladoróżowa zorza po zachodzie słońca. Siedział tam jakieś piętnaście minut, po czym odetchnął jeszcze raz ciepłym, nocnym powietrzem i wstał. Po powrocie do domu szczęśliwy zjadł kolację, wziął prysznic i poszedł spać.
Miał sen o bitwie dwóch czarodziejów:  Złego czarnoksiężnika i młodego chłopca (sam nie wiedział w jaki sposób się o tym zorientował).
Ich twarze były zamazane. Patrzył na to z boku. Wokół niego było pełno ludzi pozornie normalnych. Jednak po drugiej stronie było znacznie więcej osób ubranych w czarne stroje, niektórzy byli zamaskowani. Zainteresowało go otoczenie, bo przypominało coś w rodzaju dziedzińca jakiegoś zamku. Wtedy nagle błysnęły dwie strugi światła: czerwona i zielona...

Kiedy się obudził poczuł zapach parzonej kawy. Wstał tak szybko, że przez moment kręciło mu się w głowie. Chwilę później ubrał się w biały T-Shirt i ciemne, luźne dżinsy.
Poszedł do kuchni. Mama kończyła śniadanie, a ojciec wychodził do pracy.
-Jesteś!- zawołała mama- Strasznie długo spałeś.
-Przepraszam- Calvin usiadł na krześle ocierając oczy- Która godzina?
-Dobrze po jedenastej- do kuchni wszedł jego ojciec dopinając koszulę- za chwilę powinna przyjść poczta.
Calvin uśmiechnął się jedząc swoją jajecznicę. Nie mógł się już doczekać swojej encyklopedii zwierząt morskich. Nagle przypomniał sobie swój sen i zaczął o nim rozmyślać. Dziedziniec zamkowy... Ludzie... Światła...
-Calvin!- ojciec wyrwał go ze świata w jego śnie.
-T... Tak?
-Coś się stało?
-Nie- Calvin był trochę zły na ojca.
-To dlaczego grzebiesz łokciem w jajecznicy?
Calvin popatrzył i faktycznie jego łokieć znajdował się w talerzu. Wyciągnął go szybko i dokładnie umył. Robert pokręcił z uśmiechem politowania głową, zawiązał krawat, włożył płaszcz, pocałował żonę i wyszedł.
-Trzymaj się, Calvin!
-Cześć, tato!
Po zjedzeniu śniadania matka wysłała syna po pocztę. Oprócz prasy i swojej książki znalazł na wycieraczce list zapieczętowany czerwonym "H" i zaadresowany do niego. Na parapecie siedziała niewielka sowa. Calvin próbował ją odpędzić, ale ani myślała odlecieć. Nie wiedział dlaczego sowa siedziała na jego parapecie w biały dzień. Podeszła go niego, gwałtownie zatrzepotała skrzydłami i usiadła na jego ramieniu.
-Siooo! Spadaj!- Krzyczał co chwilę próbując ją od siebie odgonić, ale bezskutecznie. Sowa nadal siedziała na jego ramieniu i tylko przekrzywiła główkę jakby zaciekawiona jego zachowaniem. Zrezygnowany wszedł z nią do domu i po kryjomu przetransportował ją do swojego pokoju. Usiadła na biurku i zaczęła czyścić sobie pióra.
-Siedź cicho!- rzucił jej i wyszedł pośpiesznym krokiem. Wszedł do kuchni. Mamy tam nie było. Pewnie wyszła na balkon, jak to zwykła robić o tej porze dnia. Szybko otworzył kopertę, usiadł na krześle i zaczął czytać.


Mam nadzieję, że się spodobało. Dajcie znać w komentarzach. Jeśli dobrze pójdzie w poniedziałek pojawi się nowy rozdział. Do zobaczenia wkrótce! 😊😘😜

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Sep 13, 2017 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Calvin Kennedy i Powrót ŚmierciożercówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz