V. Samotność wśród komunistów

1K 111 25
                                    


EDVARD

Edvard nie do końca wiedział, gdzie teraz iść. To było takie upokarzające – trzymał w rękach tacę z jedzeniem i stał na środku jadalni w Chatce, budynku mieszkalnym Domu Barw, mijany przez innych uczniów niczym cicha uczennica w stereotypowym amerykańskim filmie. Szukał wzorkiem gorączkowo pustego stolika, modląc się, by nie musiał siadać obok prerafaelitów czy Jacksona Pollocka, aż wreszcie usłyszał znajomy, donośny głos dobiegający gdzieś z lewej.

― Munch! Munch, tutaj, mamy miejsce dla ciebie!

„Znowu zawiało nieco amerykańskim filmem", skonstatował z pewnym niesmakiem, ale posłusznie skierował się w tamtą stronę. Zdawał sobie jednak sprawę, że nawet paralelizmy rodem z teenage drama w jego życiu mają swoje ograniczenia – może i stołówkowe sceny stawały się powoli pewnym standardem, ale mógł być pewien, że nie przypadnie mu nigdy rola szarej myszki poderwanej przez baboya ani, tym bardziej, królowej balu. I Bogu dzięki.

Osoba, która go wołała, zajmowała nie jedno miejsce, a dwa. Lubił on mówić, że jedno jest na ciało, zaś drugie na intelekt – jego dziewczyna, chuda pierwszoklasistka, uważała, iż prędzej na ego – ale prawda wyglądała nieco mniej imponująco. Diego Rivera był po prostu zbyt gruby, by zmieścić się na jednym krześle. Obok potężnego ciała samozwańczego lidera grupki kumpli z klasy maturalnej wcisnął się Pablo Picasso, wręcz karykaturalnie chudy przy przyjacielu. Naprzeciwko Paul Gauguin z wiecznie skrzywioną miną raczył się obiadem, zaś obok niego Andy Warhol przeglądał coś w telefonie, gładząc swoje białe włosy z nowymi pasemkami. Ostatnie miejsce, to, obok którego miał usiąść Edvard, zajmowała ciemnowłosa dziewczyna, na której widok odetchnął z ulgą. Naprawdę lubił Georgię O'Keeffe – nieco odizolowaną od społeczeństwa, zamkniętą w sobie abstrakcjonistkę, która nigdy nie lubiła mówić za dużo. Uniosła wzrok znad talerza, posyłając Norwegowi nikły uśmiech na powitanie.

Diego przywitał go w nieco mniej subtelny sposób.

― Munch, towarzyszu! Dawno nie rozmawialiśmy. Co u ciebie, jak tam sprawy?

Meksykanin mówił między kolejnymi zachłannymi kęsami, jedząc chyba już drugą porcję – sądząc z obserwacji, tę należącą do Picassa.

Edvard wzruszył ramionami.

― Nic nowego, wszystko po staremu. Egzaminy u Durera, jakieś tam projekty u Botticelliego, zwyczajnie.

Nihil novi, powiadasz? ― Diego sięgnął po szklankę soku, przyglądając się mu swoimi zaskakująco przenikliwymi, nieco wyłupiastymi oczami, kontrastującymi z miękką skórą twarzy. Wyglądał trochę jak żaba – Edvard nigdy nie rozumiał, co widziały w nim te tabuny dziewczyn. ― Widziałem jakąś twoją pracę w warsztacie Goi, wiesz, tę grafikę. Bardzo dobra, chociaż mnie zaskoczyła.

― Trochę eksperymentuję ostatnio ― przyznał ― chociaż nie wiem, na ile skutecznie.

― Ciekawy kierunek, syntezowanie formy w ten sposób... zresztą, mogę tylko tu mówić jak laik, prawdę mówiąc, bo wiesz, że sam się nie bawię w takie rzeczy, a i w grafikę niewiele. Powinieneś pogadać o tym z Andym.

Białowłosy uniósł wzrok na dźwięk swojego imienia.

― Mówicie o tej grafice Muncha? Ciekawa, rzeczywiście. Chociaż nie wiem, co myśleć o tym, że spora część jest tak mocno uproszczona, a reszta naturalna.

― Jak już mówiłem, na razie to drobne eksperymenty ― usprawiedliwiał się Norweg, spuszczając wzrok. Lubił Diega i ludzi, którzy przewijali się w jego otoczeniu jak w kalejdoskopie, ale, hm, niekoniecznie towarzystwo tylu z nich siedzących tak blisko niego. Czuł się niekomfortowo. W dodatku mówili o jego pracach, które jemu samemu się średnio podobały.

Kolekcja kilku sztukOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz