W wieku 76 lat Edwin Hawkins miał posturę niedźwiedzia grizzly, bujną czuprynę siwych włosów, sprawne ręce, upodobanie do koszul w kratę, a przede wszystkim - umysł jak brzytwa. Ćwiczył go codziennie, rozgrywając wielogodzinne partie szachów ze znajomymi starszymi panami oraz jedną panią - nie bądźmy szowinistami, z Parku Waltera Johnstona w Coffeyville. Nie straszne mu były wiosenne roztopy, letnie upały ani jesienne szarugi. Przychodził do parku punktualnie w południe i zostawał do późnego popołudnia, robiąc sobie przerwę jedynie na kawę w mobilnej kafejce Strix Coffee i lunch w pobliskiej fast foodowej sieciówce „Bobby's Burgers", reklamującej się mottem „Przyjdź głodny, wyjdź pijany". Jeśli chodziło o Edwina, wypijał może jedno piwo, więc pijaństwo mu nie groziło, ale lubił serwowane w Bobby'ego grube, soczyste hamburgery z mnóstwem dodatków, w tym piklami z curry oraz ich wyśmienite chili con carne. Po śmierci żony - biedna Annie odeszła zdecydowanie przedwcześnie, na kolacje jadał zwykle odgrzewane mrożonki, więc lunche w knajpce przy parku uważał za prawdziwy rarytas. Do czasu.
Od kilku dni jakby przestały go cieszyć, podobnie jak towarzystwo grających w szachy, piękna, złota i nadzwyczaj ciepła jesień, czy dzieciaki i psy brodzące w opadłych, kolorowych liściach. Jego najbliższy przyjaciel, Stephen mówił później, że Edwin zaczął się dziwacznie zachowywać już na tydzień przed „incydentem". Był małomówny, apatyczny, pogrążony w myślach i smutny jak zbity pies, jakby na nowo przeżywał śmierć Annie i brak kontaktu z dorosłymi już dziećmi. Przesuwał figury na szachownicy od niechcenia i nie dbając o wygraną - rzecz nie do pomyślenia jeszcze miesiąc wcześniej. Powtarzał, że wszyscy ludzie są pionkami w czyjejś grze, która nie ma najmniejszego sensu. Że nie warto się męczyć na tym padole łez. Że odkąd ona go pocałowała, jest mu smutno na duszy i sercu.
Stephen nie wnikał, kim była owa „ona", nie bardzo wierząc, że takowa w ogóle istniała. Do niego, a był tylko rok młodszy od przyjaciela, i w swoim mniemaniu o wiele od niego przystojniejszy, nie ustawiały się kolejki roznamiętnionych kobiet, marzących o pocałunku. Mimo to martwił się, kiedy Edwin nie chciał poczęstować się owsianym ciasteczkiem Elizabeth, odmówił lampki domowej nalewki Carla i rozpłakał, bijąc jego gońca wieżą, jak gdyby zrobił mu tym prawdziwą krzywdę.
Jednak ani on, ani pozostali szachiści z parku nie spodziewali się, że piątkowego popołudnia pierwszego tygodnia października Edwin znienacka zacznie wpychać sobie drewniane figury szachowe głęboko do gardła, przełykając je niczym karmiony na siłę indyk. Wpychał je i wpychał, ale dopiero biała królowa z imponującą koroną na czubku definitywnie utknęła mu w przełyku. Ku zgrozie zgromadzonych wokół stolika zaczął spazmatycznie łapać powietrze i bić rękoma dookoła, krztusząc się, rzężąc i śliniąc jakby zachorował na wściekliznę. Wybałuszył przekrwione oczy, łapiąc się za gardło i próbując rozdrapać je krótko obciętymi paznokciami, aż spadł z siedziska, miotając się na wilgotnej trawie i podrygując nogami w przedziwnym tańcu. Przez cały czas wdawał z siebie chrapliwe, nieludzkie dźwięki, urywane „ugch, ugch, ugch", które Stephen miał zapamiętać do końca życia.
Wraz z Carlem i Damienem rzucili się na pomoc, chociaż nie do końca wiedzieli, co robić. Stephen piąte przez dziesiąte słyszał gdzieś o zabiegu Heimlicha i spróbował go zastosować, ale kawałki drewna utkwiły w gardle przyjaciela, nie tchawicy. Usiłował wyciągnąć je palcami, trochę obawiając się sztucznej szczęki, ale także nie dał rady. Utknęły na dobre, blokując dostęp powietrza. Edwin spurpurowiał i zsiniał, bezskutecznie otwierając i zamykając usta jak śnięta ryba. Carl zawołał, że powinni podnieść go do góry nogami i potrząsnąć nim jak szmacianą zabawką, co przy ich problemach ze stawami i ciężarze Edwina okazało się niewykonalne. Elizabeth w końcu zadzwoniła po karetkę.
CZYTASZ
Przerwa na kawę
FanfictionHistoria o pięknej, złotej jesieni w małym miasteczku gdzieś w Kansas, aromacie pysznej kawy, pewnej rudej i piegowatej baristce, oczywiście - o dwóch bracia Winchester, a także o smętnym (w dosłownym tego sensie znaczeniu) demonie słowiańskim snują...