Jeden Bóg, sztuczny Bóg
Wojak dzielny, Iro twór
Jeden Bóg, młody Bóg
Sztuczny Bóg, ludzki Bóg
Szukała miłości, znalazła ból
Szukał krańca świata, jednak znalazł ją
Mistyczna Wieża Babel
Na przeciw niej szum
Płoń, płoń, przepadnij i obróć się w proch
Czerwona planeta
Na przeciw niego pustka
Szukaj, szukaj sztucznego bóstwa
Zniszcz i stwórz świat, z pomocą
Na nowo
Szukaj, szukaj i odejdź, zapomnij o snach
Spójrz na niebo, zawołaj
Tylko ciebie kocham!
Odpowie ci cisza
Tylko ciebie kocha
Pierwszy Bóg, sztuczny Bóg
Na zawsze być nie mogą,
Przeszkadza im los
Jeden Bóg, rasista
Sztuczny Bóg, samotnik
Mogliby być razem, złamać pieczęć mas
Złoty, złoty czy magenta?
Wygra jedno
Dobro czy dobro?
Kilmi, Kilmi!
Mars czy Shinji?
Bóg… Dziewczynka?
Czas czy wieczność?
Zostań ze mną Melpomene!
Czekaj, czekaj na mnie tam
Tam gdzie słońce wschodzi nam
Jeden Bóg, sztuczny Bóg
Już na zawsze
Jedność plot
Jeden Bóg, sztuczny Bóg
Apokalipso, apokalipsa
Absolut, piąty Bóg
Piąty Bóg…
Kim jest piąty?*
**
Przyśpieszył kroku. Żółty piasek zgrzytał pod jego ciężkimi krokami. Kiedy to wyszedł z domu? Nie był do końca pewny. Stracił poczucie czasu. W którym momencie? Tego też nie wiedział. Słońce chyliło się ku zachodowi oświetlając plażę jasnym światłem. Jego intensywnie złota i lekko czerwona postać zdawała się niknąć. Powietrze otulało przyjemnym ciepłem, pomieszanym z nutką orzeźwiającego chłodu wieczornego. O czymś mu to przypominało, jednak w tej chwili nie miał ochoty sobie przypominać, o czym. Było to jednak jego dawne przyzwyczajenie, bez którego nie widział udanego dnia. Za nim, niczym cień, podążał zapach dymu papierosowego i potu. Który raz ma na sobie tą koszulkę? Nie jest w stanie określić. Wydarzenie to całkowicie wywróciło go z równowagi. Zniknął wojowniczy Mars, który tak uparcie dążył do apokalipsy. Wrócił ten wrażliwy, którego problemy coraz bardziej dobijają. Odbierają chęć do życia, przeszywają na wskroś. Choć, czy oboje nie byli w chłopaku cały czas? Bo przecież upartość mogła być tylko maską która miała ukryć słabość. To bardzo prawdopodobne. Jego twarz była cała czerwona od płaczu. Na ustach dalej czuł delikatny posmak słonej cieczy, kojarzonej jedynie ze smutkiem. Westchnął ocierając oczy dłonią.
Bolało go to okropnie, nikt nie zdawał sobie nawet sprawy jak bardzo. Jego serce było milionem rozsypanych części, pokruszonych tak, by nie dało się ich złożyć do kupy. Wciąż gdzieś w myślach karcił się za to, co zrobił. Zaraz potem przychodziły jednak myśli spod szyldu “Ale przecież to jej wina!”. I na tym zwykle się kończyło. Wtedy jednak dręczyło go przeczucie, że gdyby się tak nie zachował, wszystko poszłoby inaczej. Byłoby prościej, mieliby ją po swojej stronie i… Właśnie, i co wtedy? Nareszcie mogliby zacząć realizować plany o apokalipsie. To brzmiało zbyt prosto, żeby było prawdziwe. Dlatego też wszystko potoczyło się inaczej. Ale wszystko sprowadzało się do jednego punktu. Nie powiedziała mu, że ona to Tower of Babel. Chyba to najbardziej podniecało w nim płomyk niechęci i, o zgrozo, nienawiści. Nie wiedział co ze sobą zrobić, dlatego też szlajał się po Tangoku bez celu, spokojnie. Nigdzie mu się nie spieszyło. Co jakiś czas mijali go ludzie, którzy szeptali coś między sobą, a on zdawał sobie sprawę, że na pewno mówią o nim. Szedł lekko zgarbiony, patrząc na ziemię bez większego przekonania. Emily pewnie się martwi, wujostwo zapewne mniej, czyli wcale. Ale dwunastoletnia kuzynka nie mogła przecież pojąć jego problemów. Widziała wszystko nazbyt optymistycznie i różowo. Do tego współchwaliła się z tymi dziwadłami. Nosz kurde! Z jakiej racji taki gówniarz przyklejał się do dwudziestoletniego lidera tego całego, “wspaniałego” Ten Excelent. Wracając do pana “idealnego”, nienawidził go. Jednymi słowy, dziewczynka nie miała pojęcia o niczym. To on zasmakował prawdziwego życia. Miał zaledwie siedemnaście lat na karku, a doświadczenia więcej niż niejedna osoba w tym wieku.
- Zasrane Homodeusy - wyrywało się z jego ust dosyć głośno, z wyraźną nienawiścią w głosie. Obok niego przeszła pewna para która delikatnie skrzywiła się, słysząc jego słowa. No tak, większość nie umie postrzegać problemu świata tak jak on i reszta grupy. Kiedy znowu nie widział już nikogo na horyzoncie, włożył rękę do kieszeni dżinsowych spodni by wyjąć z niej paczkę tytoniu i zapalniczkę. Wręcz mechanicznie włożył jeden z petów do ust i podpalił go. Płomień tańczył energicznie w jego czarnych oczach, które zdawały się być dwoma węgielkami. Zaciągnął się. Do jego płuc szybko trafia znajome łaskotanie. Z jego ust wypłynął dym o zapamiętanym już zapachu. Od kiedy to pali? Nie chce mu się liczyć. Nie zamierza zaprzątać sobie głowy niepotrzebnymi myślami. Obserwuje jak gilza spala się powoli, delektując się uczuciem melancholii. Spojrzał na wodę ale tylko po to by sprawdzić jak daleko od niej idzie. Nie chciał mieć przecież mokrych butów. A zresztą, jest mu to obojętne. Upewniwszy się że żadna zimna fala nie zaleje mu trampek z powrotem wbił wzrok w stopy. Na pierwszy rzut oka widać było, że coś go dręczy. Jednak nikt nie pofatygował się by zadać nawet głupie pytanie w stylu “Wszystko gra?”. Ludzie od zawsze byli takimi ignorantami, a potem dziwili się, że nie chciał z nimi przebywać. Nie zależało mu na nikim spoza jego grupy.
Poprawił dłonią grzywkę która zsunęła mu się na ślepia. Lekko zmarszczył brwi znużony. Młoda pewnie sra ogniem, że jeszcze nie wrócił, ale on nie ma na to ochoty. W domu mógłby zaznać spokoju jedynie w swoim pokoju, jednak nie lubił tam przebywać. Odpychał go z jakiegoś powodu, jak cała jego “rodzina”. Postanowił udać się więc do Jupitera. W świątyni zawsze był mile widziany. Więc nawet jeżeli nie miał ochoty wejść do środka, to mógł posiedzieć na zewnątrz. Budynek znajdował się na lekkim wzniesieniu, było stamtąd widać więc panoramę miasta. Lubili opierać się o murek przy świątynny i spoglądać w dal. Doskonale było tu widać morze i małą wysepkę, na którą, o dziwo, dostać się było niezwykle trudno. Miejsce to było schronieniem dla magicznych istot. To tam przebywała Ona. Choć nigdy tam nie był, wyobrażał sobie to miejsce jako raj, chociaż, skoro Kilmi z niego uciekała, to może nie było tam tak fajnie. Może brakowało wolności, która była potrzebna zawsze. Bo nawet w najpiękniejszym i najprzyjemniejszym miejscu, jeżeli będzie nas ograniczał mur, poczujemy się jak dzikie zwierzę w klatce. Wyszukał wzrokiem najkrótszą drogę do celu. Potem zmienił trasę. Fajka była już prawie wypalona. Rzucił to co zostało bezmyślnie w piach po czym wszedł na brukowy chodnik. Niósł krok powoli, w skupieniu. Panował spory ruch, jednak nie zraziło go to aż tak bardzo jak innych. Po prostu wędrował. Samochody przejeżdżające obok kurzyły na przechodniów, którzy irytowali się z tego powodu. To zrozumiałe. Ale jemu było to całkowicie obojętne. Szare sylwetki mijały go bez większego przekonania ogromnymi zgromadzeniami. Zastanawiał się co się dzieje, że w tym miejscu panuje taki gwar. Jego włosy rozwiewał wiatr, zadrżał cicho z zimna. Mógł zabrać bluzę ale z jakiegoś powodu za bardzo się śpieszył. Dusił się przesiadywaniem w domu i po prostu czuł że musi natychmiast wyjść. Tak oto znalazł się na dworzu. Obserwował jak kobiety, dzieci i mężczyźni mijają go w różnym tempie. Ich życie było nic nie warte. Całkowicie nic nie warte, wyblakłe. Na ustach niektórych znajdował się uśmiech, myślał jednak, że jest on fałszywy. Z pewnością był. Bo większość z nich żyła teraz w pośpiechu, nie potrafili się zatrzymać by na coś spojrzeć. Dlatego nie cieszyli się z drobnych rzeczy jak chłopak, wcześniej. Wspomnienie znowu zabolało, dołożyło kolejny kawałek drewna do płomienia niechęci do niegdyś najważniejszej osoby.
Obraz przed jego oczyma zaczął się jakby rozmazywać, choć nie był pewien czy było to spowodowane kolejnymi łzami, czy czymś innym. Był skołowany. Położył dłoń na policzku;suchy. Co się działo? Nagle począł słyszeć szepty o różnej głośności. Były jednak dla niego niezrozumiałe. Wysiłki z wsłuchania się w któryś z szeptów zakończyły się niepowodzeniem. Głosy napierały coraz bardziej a on czuł jak powoli traci cierpliwość. Złapał się za głowę. Ruszył w bieg, przewracając przy tym kilku pieszych. Rzucali mu niemiłe spojrzenia, nie przepraszał, nie miał zamiaru. Gdyby ktoś przewrócił jego, pewnie też nic by nie powiedział. Zatrzymał się dopiero na skrzyżowaniu widząc czerwone światło.
- Shinji… - usłyszał za sobą. Déjà vu… Doskonale pamiętał ten głos. Należał do niej. Jego ręka poczęła lekko drżeć. Nie miał ochoty na nią spojrzeć, jednak zrobił to po dłuższej chwili. Rozmazywała się, nie był pewien czy nie była tylko iluzją, jednak wyglądała tak realistycznie. Nie był pewny czy nie sprawdzić czy jego wzrok się nie myli. Bo może to była tylko ułuda? Czy jest z nim już całkiem źle? Chyba zaczyna mieć paranoję. Nie, na pewno nie.
Począł lustrować ją wzrokiem. Wyglądała tak jak ją zapamiętał. Włosy w kolorze wina, piękna sylwetka i para magentowych ślepi. Jednak... Radość na twarzy była zastąpiona zmartwieniem. Martwiła się o niego? Co ją nagle natchnęło? Fuknął cicho.
- Czego ode mnie chcesz?! Zostaw mnie! Nie chcę cię widzieć! Wynoś się z mojego życia! - warknął. Czarne tęczówki zaczęły powoli zmieniać kolor aż dotarły do intensywnej żółcieni. Był zdenerwowany, nie wiedziała nawet jak bardzo. Jego ciałem wstrząsały delikatne drgawki, włosy mu oklapły a z oczu popłynęły łzy, i kolejne, całym strumieniem. Poczuł, że nogi ma jak z waty. Upadł na kolana. - Nie chcę cię widzieć! Idź sobie… - powtórzył, ale teraz ciszej i mniej przekonany do swoich słów. Nie zareagowała. Stała dalej przed nim obserwując go w milczeniu.
- Shinji… - szepnęła tylko. Chciała do niego podejść jednak on odepchnął ją dłonią.
- Nie, odsuń się - powiedział prawie niesłyszalnie. I nagle stało się coś, co nie powinno mieć miejsca. To co widział ograniczyło się do kolorowych plam które zlewały się ze sobą i wirowały. Tego było za dużo. Poczuł jak traci siły i upada na chodnik. Jego policzek był przyciśnięty do chłodnego bruku, brakowało tylko deszczu. Próbował się podnieść, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Następnym była jedynie ciemność i niepokój.***
Kiedy otworzył oczy po raz setny widział już normalnie, przynajmniej tak mu się zdawało. Znajdował się w jakimś pokoju, nie był tylko pewny w jakim. Patrzył tępo w sufit, zamrugał kilka razy. Poczuł uścisk na swojej prawej ręce. Zareagował gwałtownie, wstał do siadu sprawdzając kto splótł dłoń jego ze swoją. Szybko napotkał spojrzenie magentowych ślepi. Co się stało? Był na nią zły, jednak… Nie wygonił jej ani nic nie powiedział… Milczał. Rozejrzał się pomieszczeniu, był u siebie.
- Co to u licha było?
CZYTASZ
Blamaż [Kilmi Cilyou x Mars (Shinozaki Shinji)]
Short StoryOd nienawiści do miłości jest cienka granica, i na odwrót. Samozwańczy wojownik szukający apokalipsy. Apsolut, ultrahomodeus który szuka miłości. Co jeżeli dowiesz się że najważniejsza osoba w twoim życiu, jest czymś co chcesz zniszczyć od lat? Co c...