Sam potrącił psa

42 5 2
                                    

Ja trafiłem do czyśćca. Sam potrącił psa.

Sam nie próbuje się bronić. Nie zaciska nawet zębów, ani nie spuszcza wzroku, jak na początku. Patrzy Deanowi w oczy – chłodno, z odrobiną smutku, z kropelką wyzwania. Dean przestał zadawać pytania. Nie przestał robić przytyków, które czasami wzbudzają w Samie poczucie winy, ale coraz częściej zaczynają go irytować. Zirytowany, zachowuje się jak ostatni dupek. Chciałby móc wytłumaczyć własne zachowanie. Ale pewne rzeczy są niewytłumaczalne.

Niekiedy, przed zaśnięciem, wierci się w łóżku, a jego myśli niemal, niemal układają się w logiczny ciąg, w wyjaśnienie. Potem jednak rozsypują się, jak obrazy ze snu. Nie ma w nich logiki jawy. Cokolwiek by nie powiedział, zabrzmiałoby jak opis sennej fantasmagorii. Z całą pewnością nie przekonałoby to tego kłębka drutu kolczastego, w jaki zamienił się jego brat. A kiedy Sam próbuje przetłumaczyć obrazy ze snu na język jawy, jak w rozmowach tuż po powrocie Deana, jego słowa stają się zimne i zamiast budować mosty, burzą ostatnie kładki porozumienia.

Niekiedy, przed zaśnięciem, Sam niemal rozumie, co się wtedy stało.

W ułamku sekundy rozbita zostaje niedawno odzyska wiara w realność tego świata. Kamień węgielny jego świata rozbryzguje się przed jego oczyma w czarne błoto. Na moment Sam zamyka powieki, w odruchowej obronie, a kiedy je otwiera...

To nie może być prawda. Błoto oblepia dłonie Sama i przesącza się zimnymi kompresami przez nogawki spodni na wysokości kolan. Właśnie przeczołgał się na czworakach przez cały pokój, zaglądając pod biurka, zaglądając pod krzesła, macając podłogę w poszukiwaniu... czegoś... śladów... Chociażby krwi i fragmentów kości. Poszarpanego ubrania. Czegokolwiek.

To niemożliwe. Co się stało?

Musi wynosić się z biura. Aresztowanie przez policję w niczym mu nie pomoże. Deana i Casa tu nie ma; nie ma tu niczego, prócz zacieków czarnej mazi. Sam zabiera poharataną impalę. Jego odwrót bardzo mocno przypomina ucieczkę. Przez chwilę coś szoruje po asfalcie, krzesząc iskry, potem odrywa się i zostaje na drodze.

Myśl. Myśl i wyciągaj wnioski. To nie dzieje się naprawdę.

Wszystko jest jakieś... inne... Mniej realne. Albo bardziej realne, do cholery, hiper-realistyczne, ale niemal pozbawione kolorów. W przestrzeni są luki, czas został poszatkowany na fragmenty odczuwalne i zagubione w niepamięci. W jednej chwili jedzie wąską szosą, w następnej jest w lesie, zamyka za sobą drzwi chaty. Pomiędzy tymi wydarzeniami nie ma żadnych wspomnień. W chacie jest ciemno, a Sam jest głodny, więc naciąga koc na głowę i zasypia w ubraniu poplamionym czarnym błotem. Śnią mu się lepsze czasy. Ignoruje dźwięk telefonu. Sen jest dobry. W jego śnie kolory nie są ściągnięte do zakresu widma bliższego skali szarości. W jego śnie nie ma zimna szoku, dreszczy, których nie sposób się pozbyć.

Crowley nie odpowiada na wezwania. Sam jest niemal pewny, że zdołał prawidłowo wypowiedzieć zaklęcie przywołania. Użył właściwych składników. A mimo to Crowley milczy. Za małym oknem pada bezbarwny deszcz. Na moment wszystko staje się jasne. To wszystko jest tylko kolejnym aktem w dramacie Lucyfera. Chwilowa ulga była wyłącznie interludium. Przerabialiśmy to tysiące razy tam, na dnie klatki. Na dnie klatki, gdzie wciąż jesteśmy.

Nie! Castiel zrobił to swoje hokus-pokus, Castiel go wyleczył!

Bo, ha-ha, to przecież takie proste. Wyleczył go Castiel, którego Lewiatany rozdarły na strzępy, rozpuściły na dnie zbiornika wody. Castiel, który powrócił jak spełnione życzenie – deus ex machina – w chwili najwyższej potrzeby. Jak cud, a cuda przecież się nie zdarzają. Nie takie cuda.

Sam potrącił psaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz