Rozdział 18

47 4 0
                                    

- Wilk? - niedowierzała. - Możesz mi to wyjaśnić?
Milczałem całą drogę, zastanawiając się czy dobrze zrobiłem. Doszliśmy do domu, gdy zagrodziła mi drogę.
- Mówię do ciebie. Możesz mi odpowiedzieć? - niecierpliwy typ człowieka z niej.
- Nie. - przesunąłem ją na bok i wszedłem do budynku.
Zerknąłem na zegarek, który wskazywał 11:30.
W jadalni zastałem Deatona
- Są tu. - rzuciłem.
- Możecie mi wyjaśnić co tu się do licha dzieje? - zatrzymała się w kuchni i zapytała.
- Countney idź na górę. - odparł lekarz.
- Nigdzie nie pójdę. Przestań mnie w końcu z bywać.
- Ale... - zaczął.
- Powiedz jej. - warknąłem.
- Theo uspokój się.
- Możesz w końcu powiedzieć prawdę? - nie odpuszczała.
- Czy to takie trudne powiedzenie jej co tu się dzieje? Wolisz żeby zginęło więcej niewinnych osób? Czy może do cholery zaczniemy działać? Szukają mnie, nikogo więcej. Jeśli ja tego nie zakończę nikt tego nie zrobi. Zginą wszyscy myśliwi dzisiejszej nocy. Nie powstrzymasz ich milczeniem. Jeśli ty jej tego nie powiesz, to ja to zrobię i nie będzie miło. - gotowało się we mnie. Byłem wściekły.
- Co masz mi powiedzieć? - ciągnęła.
Spojrzałem na moje ręce, które drgały, a następnie na weterynarza.
- Theo, nie rób tego. Nie tutaj. Możesz nie wrócić. Walcz. - prosił.
Skierowałem spojrzenie na dziewczynę. W jej oczach dostrzegłem strach, szybkie bicie jej serca i spokojne Deatona.
- Nie będę walczył, jest to silniejsze ode mnie. - powiedziałem spokojnie.
- Ty jesteś silniejszy. - odparł.
- Jeśli nie wrócę, przekaż mojej rodzinie, że robiłem to aby was uratować i przepraszam ich za wszystko.
Osunąłem się na podłogę w kuchni. Stanąłem na czworaka podparty rękoma.
- Theo, nie! - krzyknął Deaton.
Wziąłem głęboki oddech i zamknąłem oczy. Pozwoliłem pochłonąć się Przemianie. Słyszałem oddech wszystkich zebranych, do moich nozdrzy dochodziły wonie z odległych miejsc, moje ręce wyczuwały drgania ziemi po której poruszali się ludzie w mieście. Zacząłem się pocić, przeszły mnie dreszcze. Wygiąłem kręgosłup w łuk, który potem zaczął tańczyć w różne strony. Barki wyskakiwały i wskakiwały na swoje miejsce, towarzyszył im odgłos łamiących się kości. Palce u ręki wygięte w nienaturalny sposób, kurczyły się i zmieniały w potężne łapy. Paznokcie rosły i twardniały. W międzyczasie usłyszałem krzyk, co zmusiło mnie do otwarcia oczu. W białych kafelkach obijały się żółte, świecące oczy. Zacisnąłem szczękę, która zaczęła się wydłużać tworząc pysk. Skóra pokryła się czarną sierścią.
Stanąłem na czterech łapach, ciężko dysząc. Skierowałem wzrok w stronę ludzi. Wyczułem przerażenie bijące od dziewczyny. Uniosłem łeb i zacząłem węszyć. Powoli opuściłem głowę i zrównałem ją z barkami. Wydałem z siebie głuchy warkot.
Deaton zasłaniał ręką dziewczynę.
- Co to ma być? - wyszeptała wciąż patrząc na mnie.
- Chciałem ci powiedzieć... - urwał.
"Chyba żartujesz" warknąłem.
- Okej, okej. Myślałem, że zjawi się później niż zakładałem. Miałem nadzieję wyjaśnić ci to przed jego przybyciem. - skończył.
- Co to jest? - odparła.
- Wilkołak.
Opuścił rękę i wyluzował się.
Dziewczyna podeszła do mnie i uklęknęła, zrównując się ze mną.
Wyciągnęła niepewnie rękę w moją stronę. Pochyliłem łeb i szturchnąłem ją nosem. Położyła dłoń na mojej głowie i znowu poczułem kojący dotyk.
Z chwili czułości, jeśli mogę to tak nazwać wyrwało mnie pukanie do drzwi. Zrzuciłem się w ich kierunku, stając metr przed nimi zacząłem basowo warczeć.
- Countney zabierz go. - rzucił weterynarz.
- Theo chodź! - zawołała dziewczyna.
Pobiegłem w jej stronę. Wepchnęła mnie do małego pomieszczenia i zamknęła. W międzyczasie do domu wpuścili szeryfa. Przytknąłem nos do szpary w drzwiach. Rozmawiali, jednak wilcza część mnie kazała uciekać. Chwyciłem w zęby klamkę i szarpnąłem. Nic z tego. Powtórzyłem czynność i dalej te same efekty. Podniosłem się na tylnych łapach opierając przednie o klamkę. Nacisnąłem i w końcu drzwi puściły. Pchnąłem je lekko nosem robiąc małe przejście. Powoli wyślizgnąłem się z pokoju. Ruszyłem do salonu skąd dobiegały głosy. Stanąłem i wychyliłem łeb zza ściany. Deaton siedział na fotelu, a drugi na sofie. Czułem się nie swojo w jego towarzystwie. Zobaczył mnie lekarz i oczami kazał wyjść. Zrobiłem dwa kroki do przodu i warknąłem. Szeryf odwrócił się w moją stronę.
- Macie nowego psa? - rzucił do weterynarza.
- Nie... to znaczy tak... - zamotał się.
Spuściłem łeb i do pracy pobudziłem nos. Śmiało mogę powiedzieć, że skądś pamiętam jego zapach, jednak nie wiem skąd.
- Wygląda jak wilk. - skwitował szeryf.
- To wilczak. Bliski krewny wilka tylko udomowiony. - tłumaczył się.
- Zawsze wiedziałem, że ciągnęło was do dzikich zwierząt, ale żeby mieć w domu taki okaz? - spojrzał w stronę weterynarza. - Tego się nie spodziewałem Alan, naprawdę.
- Tak, ja też nie... - zabijał mnie wzrokiem.
- Podejdź, nie bój się. - zachęcał mnie szeryf.
Poczym wstał i zbliżał się do mojej osoby. Ten zapach, to on. On strzelał do nas. On próbował nas zabić, razem z Andre.
Obnażyłem zęby, zjeżyłem sierść i zacząłem basowo warczeć.
"Podejdź do mnie dupku. No chodź. Na co czekasz? Zobaczymy kto teraz będzie do kogo strzelał. Zabawimy się w ganianego."
- Jeffrey, może lepiej nie. - ostrzegł go Deaton.
- Psy mnie lubią, nie masz się czego bać. Muszę mu pokazać kto jest alfą i zobaczysz, że zaraz będzie potulny jak owieczka. - zapewniał człowiek o imieniu Jeffrey.
"Ja ci pokaże kto jest alfą cwaniaku."
Ruszyłem w jego stronę powoli nie przestając warczeć.
Zabić.
Powtarzało mi wilcze ja.
Ofiara.
Coś zacisnęło się na moim karku i odciągało.
- Tu jesteś! - usłyszałem za plecami, odwróciłem się i zobaczyłem dziewczynę. W jej ręku był jakiś sznurek, który prowadził do mojej szyi. Chwila co? Nie mogę w to uwierzyć. Obroża? Smycz? A co ja psem jestem?
- Zabierz go. - nakazał weterynarz.
- Już idę. - zapewniła. - Chodź T... Thor.
Szarpnęła jeszcze raz smyczą. Ustąpiłem. Ruszyłem za nią. Weszliśmy po schodach i skierowaliśmy się do jej pokoju. Otworzyła drzwi. Od razu wskoczyłem na łóżko i położyłem się na nim wygodnie.
- O nie. Złaź. - zarządziła. - Słyszysz.
Postawiłem uszy i warknąłem.
- Jeszcze pyskujesz? - zapytała.
Kłapnąłem zębami w odpowiedzi.
Usiadła obok mnie i delikatnie ściągnęła obroże. Następnie położyła się. Niepewnie ułożyłem głowę na jej brzuchu i wpatrywałem się w nią.
- I kto by pomyślał co? - zagadnęła kładąc dłoń na czarnym jak smoła futrze. - Podejrzewałam, że mój ojciec coś przede mną ukrywa. Poza tym nie mamy żadnej rodziny, która utrzymuje z nami kontakt. Więc to, że przyjechałeś było dziwne. Jak zwykle miał obawy jak to przyjmę. Jak to jest być kimś z dwoma obliczami?
"Jest ciężko. Nigdy nie wiesz co się stanie, kiedy wybuchniesz i zmienisz się w to coś."
- Dobra nie ważne... Co ci odbiło aby startować do szeryfa?
"Śmierć" warknąłem.
- Znasz go?
Machnąłem raz ogonem.
- Rozumiem... Czy potrafisz hmm... wrócić?
Pisnąłem i położyłem łeb na szarej narzucie.
- Do tej pory zastanawiam się po co Cameron ciebie szuka.
"Cameron.
Coś mi to mówi.
Cameron, Cameron.
Hayden i Cora.
Muszę je ratować"
Spojrzałem na zegarek który, wskazywał 2:00 PM. Wstałem i podszedłem do drzwi.
- Co cię ugryzło?
Łapami nacisnąłem klamkę i wyszedłem z pokoju. Schodząc po schodach słyszałem rozmowę weterynarza i szeryfa. Wymknąłem się tylnymi drzwiami i pognałem w głąb lasu. W biegu zarejestrowałem kilkanaście? kilkadziesiąt zapachów. Powoli zbliżałem się do miejsca gdzie zabito tych ludzi. Intensywna woń krwi, wtedy w zasięgu mojego wzroku pojawiła się taśma ogradzająca teren. Zobaczyłem jednego z ludzi szeryfa pilnującego miejsca zdarzenia. Myślałem, że będzie trudniej.
Okrążyłem teren dwukrotnie w razie możliwego zagrożenia.
10 metrów dzieliło mnie od rozszarpanych ciał. Wyczułem woń innego wilka. Wyżej postawionego ode mnie.
Alfa.
Zjeżyłem sierść na karku. Przez chwilę wydawało mi się, że wyczułem jeszcze jednego. Nie myliłem się, pięć metrów dalej pojawiły się nikłe ślady drugiego zwierzęcia - bety.
- Tam jest jeszcze jeden! - ktoś krzyknął i rozległa się seria strzałów. Ruszyłem przed siebie w głąb lasu.
Moje łapy równomiernie dotykające cudownie wilgotnej ściółki i równy oddech. Przede mną pojawił się konar.
"Człowiek" pomyślałem.
Zamknąłem oczy i odbiłem się od ziemi przeskakując nad drzewem.
W jednej chwili myślałem, że mam skrzydła i latam.
Marzenie jednak zniknęło, gdy ciężko upadłem na ziemię. Przeleciałem turlając się dobre kilka metrów, obcierając nagą skórę.
- Udało się... Naprawdę się UDAŁO! - krzyknąłem na cały głos.
Podniosłem się i wyruszyłem w drogę powrotną. Zapowiadała się przyjemna podróż, aż nie znaleźli mnie policjanci.
- Chłopcze co tu robisz zupełnie sam...i nagi? - zapytał jeden z nich, zaś drugi podał mi kurtkę.
-Em... - wydukałem.
- Zabieramy go do bazy, tam będzie się tłumaczył. - skwitował pierwszy.
Dostałem ręcznik, gdy dotarliśmy do radiowozu. W kilka minut znaleźliśmy się pod ich siedzibą. Weszliśmy do środka.
Średniej wielkości budynek, w którym stało kilka biurek i jeden osobny pokój szeryfa. Na prawo od gabinetu były dwie cele.
Posadzili mnie pod biurem Jeffreya.
Jeden z podwładnych przyniósł mi koc którym się nakryłem. Nie czekałem długo aby ujrzeć to ścierwo, które do nas strzelało. Zaprosił mnie do siebie i rozpoczął przesłuchanie.
- Co robiłeś w lesie? - westchnął.
- Nic.
- Jak wyjaśnisz ten brud, rany i siniaki na całym ciele? - wskazał na mnie.
- Przewróciłem się. Mogę skorzystać z telefonu?
- Wiesz co się dzieje w tym mieście? Wczoraj jakiś obłąkany wariat zamordował dwójkę niewinnych osób. Nie obchodzi mnie co tu robisz. Mam jedynie nadzieje, że to nie ty to zrobiłeś, bo wyglądasz na nieźle postrzelonego. Dziwnym trafem zjawiasz się tuż po morderstwie sam, nagi i w lesie. Radzę Ci abyś miał dobre wyjaśnienie.
- Mogę zadzwonić?
Podał mi telefon. Wybrałem numer i połączyłem się.
- Jestem na posterunku.
I rozłączyłem się.
Po kilku minutach przyjechał. Wymienił kilka powitalnych słów i wszedł do pokoju.
- Bez żartów. - wymsknęło się szeryfowi. - Nie mów, że to ty zajmujesz się tym obłąkańcem...
- Rodziny się nie wybiera Jeffrey. - powitał go Deaton.
- Znaleźli go w lesie, poobijanego i nagiego. - rzucił szeryf.
- Przepraszam, przyjechał do nas niedawno po śmierci swojej matki. Jest lekko upośledzony psychicznie, ale pracujemy nad tym. - odparł weterynarz. - Nie jest mordercą Jeff.
- Dobra, idźcie już. - burknął Jeff.
Wyszliśmy z budynku i udaliśmy się do samochodu.
- Udało ci się. - rzucił weterynarz.
Pokiwałem głową dumny z udanego powrotu do postaci ludzkiej.

Prawdziwy AlfaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz