Moje ciało zaczęło drętwieć, jednak siedziałem sztywno, nie mogąc się zmusić, by opaść wreszcie na poduszki i choć na chwilę zamknąć oczy. Mrowienie w kończynach było dla mnie niczym słodkie zapewnienie, że wciąż je mam. Byłem śpiący, a mięśnie drżały mi lekko z wyczerpania, ale miałem przeczucie, że sen, który by nadszedł, tylko pogorszyłby mój stan.
Od wczorajszego poranka minęła wieczność.
Świat w obrębie murów mojego umysłu legł w gruzach.
Byłem pusty, lecz zamiast bać się tego otępienia, byłem za nie wdzięczny. Wolałem je znacznie bardziej niż żądzę krwi i zemsty, które jeszcze niedawno mnie wypełniały. Żądzy i cholernej satysfakcji, jaką niosło każde ponure zwycięstwo.
Długo musiałem tłumaczyć Mikasie, że chcę być sam. Sam. Zupełnie sam. Tylko ja i ten drugi ja, który kocha smak krwi, który gryzie i kąsa, który przysiągł sobie położyć kres tytanom. Jej obecność budziła we mnie wyrzuty sumienia, zupełnie jakbym nie był jej starym Erenem, tylko kimś zupełnie innym, kto go jedynie udawał.
W którym momencie nastąpiła ta przemiana? Gdy patrzyłem na śmierć matki? Gdy widziałem bezradność ludzi, którzy przysięgali na swoje serca, że będą bronić Murów i ich mieszkańców? A może pożarty przez tytana naprawdę umarłem, by odrodzić się na nowo jako ktoś zupełnie inny?
Nie byłem już tym Erenem, który mógł bez wyrzutów sumienia patrzeć w oczy Mikasie i Arminowi. Nie mogłem.
Po moim niepokojąco otępiałym umyśle kołatały się słowa Jeana:
– Poszedłem za tobą, więc pokaż mi, że było warto.
Ukryłem twarz w dłoniach. Oni wszyscy poszli za mną. Nie mogłem się już wycofać. Niosłem na swoich barkach odpowiedzialność za ich życie, wszystkie ich nadzieje... Miałem ich poprowadzić ku upragnionej wolności.
Albo śmierci.
Drzwi do pokoju, w którym leżałem, otworzyły się z impetem, co obudziło we mnie tłumioną od dłuższego czasu irytację.
– Mikaso, prosiłem cię żebyś...! – zacząłem, opuściwszy dłonie.
To nie była Mikasa.
Kapral Levi zmierzył mnie wzrokiem tak nieprzychylnym, że na ten widok język odmówił mi posłuszeństwa. Nic nie mogłem z siebie wykrztusić. Ani „przepraszam, kapralu", ani „dobry wieczór, kapralu", ani czegokolwiek innego. Nawet wtedy, gdy zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Nawet wtedy, gdy kulejąc, podszedł do łóżka z naręczem dokumentów i machnął na mnie dłonią, dając mi do zrozumienia, że mam się posunąć.
Mimo moich dobrych chęci, odrętwiałe ciało niechętnie współpracowało, co jedynie jeszcze bardziej zirytowało kaprala. Gdy w końcu zrobiłem mu wystarczająco dużo miejsca, usiadł na brzegu łóżka, założył nogę na nogę, wyciągnął z kieszeni pióro i zaczął coś pisać.
Dlaczego przyszedł z tym do mnie?
Milczałem. I on milczał.
Bałem się przerwać tę głęboką dzielącą nas ciszę, w której mój oddech i mocne bicie serca rozbrzmiewały głośno niczym nagłe zrywy wiatru i tętent końskich kopyt. Pomiędzy nimi słychać było jedynie skrobanie stalówki jego pióra o szorstki papier. Upiornie miarowe skrob, skrob, skrob.
Po chwili Levi wciągnął głośno powietrze w taki sposób, jakby coś utrudniało mu oddychanie. Pomyślałem, że mógł się przeziębić. Nie byłoby w tym przecież nic dziwnego – w brew pozorom był takim samym człowiekiem jak każdy inny. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, nim nabrałem wątpliwości co do mojego osądu.
CZYTASZ
Największe zwycięstwo
FanfictionPo pokonaniu Kobiety-Tytana Oddział Zwiadowców wylizuje rany. Dotyczy to wszystkich, bez wyjątku. Tak, pana kaprala również. Opowiadanie przeznaczone dla starszych czytelników, zawiera sceny erotyczne i brutalne.