Jeszcze nigdy nie prowadziłem tak ogromnej walki z czasem. Każdy ułamek sekundy kosztował tyle co najdroższe klejnoty. Jedna sekunda warta była wszystkich cudów tego świata. Minuta bezcenna, wszystkich kruszców by zabrakło.
Na wpół skupiony, na wpół roztrzęsiony, trzymałem ściśle dłonie na kierownicy. Próbując szczęścia w loterii życia, dociskałem butem pedał gazu, błagając pojazd o prędkość światła. Płytkie wdechy tlenu i szereg ciężkich myśli mroczyły mi obraz przed oczami. Skrzące szkło miało tak wiele wspólnego z moimi tęczówkami.
Nie wiem co było głośniejsze, moje trzaśnięcie drzwiami samochodu czy świst niespokojnego wiatru. To nie było już ważne, kolejny zmysł tracił równowagę. Już nie mierzyłem decybeli. Wszystko i tak było przyćmione moimi wewnętrznym krzykiem.
W lodowatej dłoni trzymałem świstki przez ogół uważane za ważne. Krokiem ścigałem się z mknącymi kometami i sekundami, które mogły wystawić mi największy rachunek. Automatyczne dziwi zdawały się otwierać wieczność.
Trafił do mnie przytłaczający zapach bieli i puszki Pandory. Przeszedłem do innego świata szukając światła. Rozszarpana na wszystkie strony intuicja kazała biec do góry. "Nie rozglądaj się. Patrz przed siebie. Idź za blaskiem." Jak mantra krążyły w myślach.
53 księżyców Saturna, 53 pokonanych stopni pod górę. Dlaczego analizowałem tę liczbę? Czułem już gdzieś ciepło światła. Zdezorientowany goniłem wzrokiem po zimnym korytarzu, aż nagle usłyszałem zamieszanie. Znalazłem.
Turkot kółek przy jasnym łóżku stawał się coraz głośniejszy. Cztery sylwetki zaćmiły leżącą postać. Serce huczało, dusza płakała a umysł wymierzał ciosy. Powinienem cię podwieźć. Nie kurwa, musiałem sprawdzić po raz tysięczny czy melodia dobrze brzmi. Żadnej inicjatywy z mojej strony. Tylko poinformowałeś mnie, że wracasz do domu. Nie wybaczę sobie tego błędu.
Obserwując jak moja migoczącą gwiazda szybowała ciągnąc za sobą kroplówkę, byłem sparaliżowany. Czułem się słabo widząc to całe zamieszanie wokół. Łóżko zniknęło za trzecimi drzwiami po mojej lewej. "Gdzie oni go zabierają? Co się dzieje?"
Nie czekałem na nic. W mgnieniu oka znalazłem się przed drzwiami ciągnąc za klamkę. Nieregularne piski aparatury, gwar, odliczanie. "Dwa pięć, sześć, dwa siedem, osiem, dziewięć, trzy".
- Proszę natychmiast opuścić salę!
Mężczyzna zablokował mi drogę, próbowałem się wepchnąć, jednak na marne.
- Jestem jego rodziną! - wykrzyczałem.
- Mamy zakaz informowania nieznajomych! Proszę wyjść!
Głośny długi pisk. "Tracimy go!"
- Kurwa mać, jestem jego mężem! Jung Min Yoongi! - Wcisnąłem akt ślubu w ręce mężczyzny.
Zbyt długi hałas obijał się echem przeszywając mnie na wskroś. Krew niebezpiecznie się zagotowała, ciśnienie podwyższyło. Mężczyzna chwilowo osłabł, wykorzystałem okazję.
Znalazłem się przy białym łóżku, na którym moje słońce ochładzało się.
"Hoseokie, Hoseok, Seokie, Seokie proszę" szeptałem ci do ucha łamiącym się głosem. Pisk towarzyszył mi jeszcze chwilę."Spiszcie akt zgonu," usłyszałem pomiędzy moimi błaganiami.
Roztrzęsiony próbowałem odnaleźć twoją twarz. Promieniałeś coraz bardziej, zbliżając się się do kulminacyjnego momentu. Po omacku znalazłem drogę do twoich perfekcyjnych warg. Delikatnie spiłem ostatnie ulatujące z ust tchnienie ducha.
W tamtej chwili stałeś się supernową. Rozbłysłeś niesamowitą energią pozostawiając mnie sam na sam z emocjami. Czule głaskałem twój policzek, na którym już nie zagoszczą dołeczki. Pojedyncza łza płynęła po mojej twarzy.
Odciągnęli mnie od ciebie i okryli. Nie chciałem cię zostawiać, jednak byłem bezsilny. Cichym głosem wolałem twoje imię.
Jednak ty już nigdy mi nie odpowiesz.
CZYTASZ
| S U P E R N O V A | m.yg+j.hs
FanfictionZ każdą chwilą promieniałeś coraz bardziej... |one shot| |angst|