5. W lesie

994 140 14
                                    

Adam Warren spiął konia, gnając na oślep dobrze sobie znaną ścieżką, ale żadne tempo, które zwierze było w stanie z siebie wykrzesać, nie pozwoliło mu uciec od poczucia żalu i rozczarowania, które to uczucia ciągnęły się za nim jak wstęga dymu, od momentu w którym William nie odebrał telefonu. W normalnych warunkach byłby zachwycony przejażdżką. Poranek był bardzo przyjemny, nawet jak na początek jesieni, minęły już letnie dni duchoty i w końcu można było oddychać pełną piersią. Mgła, która świtem zaległa nad polami, rozproszyła się i promienie słońca przyjemnie głaskały go po twarzy. Niestety, Adam Warren daleki był od podziwiania uroków otoczenia. Zdawał się nie zauważać ani słońca, ani krajobrazu, powoli zmieniającego kolory, ani pięknego błękitu nad zarysowanymi w oddali górami. Jedyne o czym był w stanie myśleć to to, że jedzie sam. I o ile przyjemniej byłoby oglądać to wszystko z Williamem.

Był rozgoryczony i rozczarowany, solennie obiecywał sobie, że ostatni raz poprosił Cartera o towarzystwo, nawet jeśli podświadomie wiedział, że sam siebie oszukuje. Przeszło mu przez myśl, że zachowuje się jak dziecko, a była to ostatnia rzecz z jaką chciał być łączony w oczach starszego kolegi. William miał przecież swoje sprawy i swoje problemy. Może coś się stało z panią Carter? Widział ją ostatnio, nie wyglądała najlepiej. Wszyscy przecież wiedzieli, że jest chora. William nie pojechał na studia, żeby pomóc ojcu się nią opiekować. Jego zachowanie na pewno da się wytłumaczyć w jakiś racjonalny sposób.

Dopiero to sprawiło, że Adam zwolnił nieco, dając odpocząć zmęczonemu zwierzęciu pod sobą. Koń dyszał ciężko, więc wychylił się, żeby poklepać go po boku szyi. 

- Jeszcze tylko kawałek - obiecał mu, uspokajającym głosem, zaciągając się tym specyficznym zapachem, który na każdy możliwy sposób był przecież nieprzyjemny, a jednak był jednym z jego ulubionych. - Dojedziemy do sadzawki i wracamy, dobrze?

Koń zarżał z aprobatą, niosąc go chętnie ścieżką, którą przemierzali wspólnie w każdą sobotę, niezależnie od pogody, wyraźnie uspokojony, kiedy jego ludzki przyjaciel przestał emanować wściekłością. 


***


William brał pod uwagę możliwość, że mógł nieco przesadzić, wtrącając się w sprawy Lewisa. Bądź co bądź, nie wiedział co wydarzyło się w jego życiu, poza strzępkami, których się domyślał, ale co do których nie miał przecież pewności. Ale wewnętrzną, głęboko osadzoną potrzebę naprawiania całego świata odziedziczył po matce. Niestety, nie miał przy tym jej taktu i wyczucia, co często owocowało takimi właśnie sytuacjami.

Złość, która jeszcze przed chwilą paliła mu trzewia, wyparowała, kiedy tylko przekroczył furtkę starego domu Lewisów, zostawiając po sobie wyrzuty sumienia i poczucie bezradności. Zatrzymał się i obejrzał przez ramię, ale Lex nadal siedział na ganku, chociaż jeszcze chwilę wcześniej wydawało mu się, że pobiegnie za nim i przyłoży mu za bezczelność. Nie, żeby mu się tak całkowicie nie należało, chociaż wolałby tego uniknąć. Zwłaszcza, że poprzedniego dnia widział przecież, do czego detektyw jest zdolny, w dodatku po alkoholu. Strach pomyśleć co by było, gdyby był trzeźwy.

Westchnął i podjął drogę do domu, wyrzucając sobie w myślach, że nie utrzymał języka za zębami. Albo chociaż nie załatwił tego w sposób bardziej delikatny. Nic nie mógł jednak poradzić, że ciężko mu było patrzeć na to, jak mężczyzna snuje się między czterema ścianami, wystawiając cały świat za drzwi. Nie znał go szczególnie dobrze, w zasadzie większość jego "znania" opierała się na niewyraźnych wspomnieniach z dzieciństwa, kiedy to nastoletni syn szeryfa, zawsze psotnie uśmiechnięty, był częstym gościem w domu jego rodziców. 

Trzy kroki od nieba | YAOIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz